Studio 54 często bywa nazywane najsłynniejszym, najbardziej ekskluzywnym i najbardziej kultowym klubem nocnym w historii. W rzeczywistości, ten mieszczący się przy przy West 54th Street na Manhattanie nightclub, był nawet czymś więcej. Studio 54 to był styl życia, mekka wschodzących gwiazd, ikon mody i sztuki, wszystkich tych, którzy na przełomie lat 70. i 80. rozdawali karty w grze zwanej showbusiness. A nie była to łatwa rozgrywka. Jej zasady opierały się na czterech elementach: łatwo osiągalnych narkotykach, seksie, odpowiednich znajomościach i wielkich pieniądzach. Nowoczesna muzyka dyskotekowa nadawała ton wydarzeniom.

O wizycie w Studiu 54 marzył każdy: przeciętny nowojorczyk, mniej i bardziej utalentowane gwiazdki gotowe poświęcić wiele dla kariery, turyści zza oceanu i spoza stanu Nowy Jork. Noc w noc, pod wrotami Studia 54 gromadziły się tłumy wystrojonych, błyszczących i żądnych szalonej zabawy ludzi. Niestety, niewielu dane było przekroczenie linii wyznaczonej przez jedwabny sznur. Przed drzwiami do „Korytarza Uciech”, jak nazywano wejście do klubu, czuwali selekcjoner i charyzmatyczny właściciel klubu, Steve Rubell. Wzrokiem omiatali rozwrzeszczany motłoch i wybierali szczęściarzy, który przekroczą próg Studia 54. Tej nocy mogli dać się oni ponieść pulsującej muzyce, błyszczeć na parkiecie niczym gwiazdy i czerpać garściami z elektryzującej atmosfery najmodniejszego miejsca.

Dla wszystkich majętnych i dobrze urodzonych oraz celebrytów epoki wejście do klubu to była bułka z masłem.  Andy Warhol, Truman Capote, Woody Allen, Diane Von Furstenberg, Dustin Hofmann, Mick i Bianca Jagger, Elton John, Grace Jones, Tommy Hilfiger, Karl Lagerfeld, Sophia Loren, Paul McCartney, George Michael, Freddie Mercury, Liza Minnelli, Jack Nicholson, Elizabeth Taylor, John Travolta… Lista sław regularnie odwiedzającyh legendarny klub nie ma końca. Wiele z nich stało się dla potomnych ikonami, ale w dobie Studia 54  każdy, kto chciał przekroczyć próg nowojorskiej dyskoteki, musiał naśladować ich styl.

Twiggy (z lewej) i gwiazdy Broadwayu: Tommy Tune (w środku) i Lilianne Montevecchi (z prawej) piją szampana w Studio 54 w 1984, fot. East News

Przełom lat 70. i 80. to reżim hedonizmu Studia 54, ale także era loków, ton makijażu oraz lśniącej biżuterii. Trwała ondulacja święciła triumfy – jeżeli nie na afro, dziewczyny decydowały się na puszyste, miękkie fale. W przeciwieństwie do dzisiejszych tendencji i rad makijażystów, żeby decydować się na akcentowanie albo ust albo oczu, pod koniec lat 70. makijaż jest totalny: mocne oczy i brwi, połyskujące usta, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Oprawę dla tego „supermakijażu” stanowiła opalenizna: od brzoskwiniowej do hebanowej. Nie oszczędzano także na dodatkach. Wszystko miało błyszczeć, najlepiej blaskiem złota. Jeżeli kolczyki, to w grę wchodziły wyłącznie długie i zdobne, kolie bogate, bransolety dzwoniły głośno na przegubach dłoni. Studio 54 słynie z przepychu – również dzięki stylizacjom jego stałych bywalców.

Najważniejszy w Studiu 54 był dresscode definiowany przez jedno słowo: splendor. Odpowiedni strój mógł stanowić bilet wstępu do  kultowego klubu. Na parkiecie królowały cekiny, lśniące dżety, błyszczące tkaniny. Odważniejsze dziewczyny, na wzór Debbie Harry adaptowały punkowy styl na potrzeby klubowego glamouru: wybierały asymetryczne sukienki w panterkę, nabijaną ćwiekami skórę. Kluczowe jednak było, żeby mieć na siebie pomysł, zwrócić uwagę i olśnić.

Mówi się, że Studio 54 to był odpowiedni klub w odpowiednim miejscu i czasie. Podobno tam każdy przeżywał imprezę swojego życia.  Szukając inspiracji, warto obejrzeć film „Studio 54” w reż. Marka Christophera.

 

ZOBACZ naszą galerię sukienek i biżuterii w klimacie Studia 54 >>

ZOBACZ pokaz kolekcji Gosi Baczyńskiej "I Feel Love" inspirowanych stylem dyskotekowym >>

 

Iga Budzikowska