Atuty kina Quentina Tarantino

Zaznaczę od razu, że o nowy film Tarantino byłem od początku spokojny. Skąd miałem pewność? Odpowiedź jest bardzo prosta. Twórca „Pulp fiction” to jeden z największych kinomanów wśród reżyserów w historii. Mało kto wie tyle o popkulturze, co on. Jego filmy to niezwykle bezczelne, a zarazem pomysłowe kradzieże z bardzo różnych gatunków – kina gangsterskiego, filmów karate czy spaghetti westernów. Seans „Pewnego razu… w Hollywood” tylko mnie utwierdził w przekonaniu, że nikt tak ciekawie nie miesza gatunków jak on. 

CZYTAJ TEŻ: „Pewnego razu… w Hollywood”: Quentin Tarantino ratuje Fabrykę Snów [RECENZJA]

Umiejętna żonglerka przeróżnymi konwencjami to rzecz jasna niejedyny atut stylu Tarantino. Nawet jeszcze większe wrażenie robią jego błyskotliwe i zabawne dialogi. Reżyser uwielbia kręcić długie rozmowy, które często kończą się w gwałtowny sposób. Wystarczy sobie przypomnieć pewną grę w zgadywankę z „Bękartów wojny” z 2009 roku.

Tarantino jest także mistrzem w pracy z aktorami – to dzięki niemu John Travolta, Bruce Willis czy Pam Grier zyskali drugie życie w swojej karierze. To u niego swoje najlepsze role zagrał Samuel L. Jackson. Z kolei Christopher Waltz, nieszczególnie znany aktor przed występami w filmach reżysera, za swoje kreacje w „Bękartach wojny” i „Django” zgarnął Oscara za najlepszą rolę drugoplanową.

To wszystko potwierdza, że facet ma niezwykle lekką rękę w sprawach filmowych. Jest także jednym z nielicznych prawdziwych autorów w Hollywood – jego filmy są nieskażone decyzjami producentów czy studia, lecz krystaliczną wizją człowieka poświęconego kinematografii po całości. Jego zamiłowanie do brutalnego i krwawego spektaklu nie każdemu może odpowiadać, lecz nie da się ukryć, że kręci filmy jedyne w swoim rodzaju.

A co na tę chwilę możemy uznać za jego opus magnum? Który film wypada najgorzej z całej filmografii? Tuż przez rozpoczęciem rankingu wspomnę tylko, że moim zdaniem Quentin Tarantino nie nakręcił złego filmu w swojej karierze. Owszem, jedne mu wychodziły lepiej, a drugie trochę gorzej, lecz nigdy nie zszedł poniżej dobrego poziomu. A to jest duża sztuka.

Filmy Quentina Tarantino – od najgorszego po najlepszy

9. Nienawistna ósemka

Dziwnie może wyglądać określenie „najgorszy” przy filmie, który uważam za dobry, ale wydaje mi się, że najmniej rozpala moją wyobraźnię „Nienawistna ósemka” z 2015 roku. Jest to skądinąd bardzo zabawny i intrygująco klaustrofobiczny, rewizjonistyczny western, ale trochę za bardzo przegadany w kilku momentach. Film dość często skręca w dość niepokojące tony i jest zaskakująco kameralny, jak na twórczość Tarantino. Obsada jest rzecz jasna kapitalna (Samuel L. Jackson, Jennifer Jason Leigh, Kurt Russell, Walton Goggins). Inna sprawa, że to chyba najmniej pomysłowy z jego filmów; brakuje w nim lekkości. Jednak wciąż to kawał soczystego kina, nawet jeśli trochę za długiego (trwa dobre trzy godziny).

8. Wściekłe psy

To bardzo ciekawy przypadek, bo choć uważam debiut reżyserski Tarantino za wyborne kino, to tak jak w przypadku „Nienawistnej ósemki”, jest to jeden z tych jego filmów, do których nie powracam. Tak czy siak „Wściekłe psy” to reprezentatywny przykład metody reżyserskiej Tarantino; dość powiedzieć, że przy jego kręceniu mocno inspirował się „Zabójstwem” Stanleya Kubricka, ale podobieństw do innych filmów można znaleźć całą masę (np. „Ulic nędzy” Martina Scorsesego, „Płonącego miasta” Ringo Lama). Bohaterzy właściwie ciągle nawijają, ale w tym tkwi sukces filmu.

7. Death Proof

To film, który moim zdaniem jest wciąż niedoceniany. Wchodzący w skład dylogii „Grindhouse”, „Death Proof” jest jednym z tych hołdów Tarantino, które same w sobie są o wiele lepsze, niż filmy, którymi się inspirował podczas kręcenia. Odnajdziemy tu świetną mieszankę slashera, kina samochodowego oraz innych produkcji klasy B w stylu z lat 70., podaną w intrygującej formie. Bowiem reżyser podzielił swój film na dwa segmenty, w których oglądamy ten sam scenariusz, ale z odmiennymi rezultatami. To sprawia, że jego hołd jest jednocześnie dekonstrukcją kilku konwencji naraz. Świetnie się to ogląda; szczególnie we fragmentach, gdy Tarantino pozwala swoim bohaterkom gadać w nieskończoność.

6. Django

Tarantino za pomocą swoich filmów lubi przedstawiać alternatywny bieg historycznych wydarzeń, w których ofiary rozprawiają się ze swoimi katami. Tak było w przypadku „Django”. Wielu uznało to podejście za niesmaczne, niedojrzałe i nadmiernie prowokacyjne – w końcu tematyka tego dzieła związana jest z bardzo drażliwym dla Amerykanów niewolnictwem.

Jednak w pięknie sfilmowanym „Django”, kapitalnym mariażu spaghetti westernów z blaxploitation, odwaga reżysera w przełamywaniu tabu niewolnictwa dobrze współgra z jego predylekcją do brutalności i pastiszu. Reżyser wychodzi obronną ręką w łączeniu różnych rejestrów – w końcu jest tu komedia, melodramat i kino akcji. Owszem, nie odnajdziemy tu żadnej głębi psychologicznej, ani tym bardziej nie możemy liczyć na to, że twórca stworzył obraz poprawny pod kątem merytorycznym. Takie rzeczy to nie u Tarantino. Jest za to nieskrępowana przyjemność i kinofilska wyobraźnia. Jednak „Django” nie jest tak dobre, jak „Bękarty wojny”, czyli inny obraz Amerykanina, który podobnie zniekształcił rzeczywistość.

5. Kill Bill 1 i 2

Postanowiłem nie rozdzielać dwóch części „Kill Billa” – w końcu to jeden film. Podzielono go tylko i wyłącznie z powodu kwestii dystrybucyjnych (wypuszczenie filmu przekraczającego 240 minut byłoby bardzo ryzykowne komercyjnie). Obie części (pierwsza wyszła w 2003, a druga w 2004 roku) zostały pomyślane jako hołd dla kina samurajskiego, filmów sztuk walki, blaxploitation oraz spaghetti westernów.

Gdzie „Kill Bill” to szalenie wystylizowane (jest nawet sekwencja anime), brutalne i totalnie ekscytujące kino zemsty z twardą jak stal Umą Thurman, to „Kill Bill 2” jest już o wiele spokojniejszą, nawet dość refleksyjną połówką. Tempo w porównaniu z hiperaktywnym poprzednikiem jest żółwie, ale całościowo to wszystko jak najbardziej działa. „Kill Bill” to niesamowite i inspirujące kino, które w pierwszej połowie osiąga jakieś wyżyny pod kątem pomysłowości jatki.

4. Jackie Brown

Ten film z 1997 roku to ewenement w karierze Tarantino, bowiem jest jedyną adaptacją powieści w jego dorobku – w tym przypadku „Rumowego ponczu” Elmore’a Leonarda. „Jackie Brown” swego czasu był ofiarą hajpu – oczekiwania po „Pulp Fiction” były tak ogromne, że wielu rozczarowało się, gdy zobaczyło po raz pierwszy historię stewardessy przyłapanej na nielegalnym przewożeniu pieniędzy z Meksyku do Los Angeles. Dziś jednak trzeci obraz Tarantino słusznie uważa się za ścisłą czołówkę jego filmografii. Ba, do czasu nowego filmu była to jego najbardziej ludzka produkcja. To przede wszystkim podana z pewną czułością historia miłosna między świetną Pam Grier i Robertem Forsterem. To ten jeden z nielicznych przypadków w filmach Tarantino, gdzie faktycznie trzyma się kciuki za bohaterów. I jakie wspaniałe zakończenie ma „Jackie Brown”.

3. Bękarty wojny

W tym dziele z 2009 roku Tarantino zrobił to samo, co we wcześniej wspomnianym „Django”. Tutaj z kolei przedstawił swoją własną wersję zakończenia II wojny światowej. Nie mam wątpliwości, że „Bękarty wojny” to trzeci najlepszy film w karierze reżysera. Mise en scene jest mistrzowskie (kto wie, czy formalnie nie jest to jego najbardziej imponujący film w karierze), gra aktorska porywająca (Christopher Waltz to prawdziwe tour de force, Brad Pitt nigdy nie był tak zabawny), a dialogi niezmiernie błyskotliwe. Wszystko tutaj jest opowiedziane z niesłychaną werwą. Tarantino miał tupet, by Holokaust zamienić w rewizjonistyczną zabawę filmową. I chwała mu za to – nakręcił dzieło, które jest ekscytująco amoralne, udowadniając przy okazji, jak wielką moc zmieniania rzeczywistości ma kino.

2. Pewnego razu... w Hollywood 

Quentin Tarantino w jednym z wywiadów stwierdził, że „Pewnego razu… w Hollywood” to film, który najbardziej przypomina „Pulp Fiction”. I oglądając ten blisko 160-minutowy obraz trudno nie uznać tego porównania za jak najbardziej trafne. Faktycznie mamy tu do czynienia z podobną do tamtego filmu wielowątkową konstrukcją, która na początku wydaje się dryfować w różnych kierunkach, by po czasie objawić swój sens. 

„Pulp fiction” to jedno, ale Tarantino sam podsunął nam jeszcze lepsze porównanie dla swojego filmu. Mianowicie „Pewnego razu… w Hollywood” to jego „Roma”. Chodzi rzecz jasna o świetny film Alfonso Cuarona z tamtego roku. W obu przypadkach mamy niemal ten sam rodzaj hiperrzeczywistego wspomnienia z czasów dzieciństwa reżyserów. To sprawia, że „Pewnego razu… w Hollywood” jest zdecydowanie najbardziej osobistym dziełem twórcy „Bękartów wojny” – to ambitna próba wskrzeszenia miasta, które dziś w większości jest kompletnie inne. Stąd trudno nie patrzeć na film reżysera jako zarówno list miłosny do ery, która już nigdy nie wróci, jak i baśń, opowieść z alternatywnej rzeczywistości. Te aspekty nadają „Pewnego razu… w Hollywood” niezwykłej melancholii, którą potęguje tylko główny wątek związany z Rickiem Daltonem i Cliffem Boothem, których kapitalnie grają Leonardo DiCaprio i Brad Pitt.

Koniec końców „Pewnego razu… w Hollywood” to takie greatest hits reżysera, ale przy tym najbardziej ludzka i głęboka rzecz w jego karierze. Tarantino w żadnym momencie nie gubi drogi – jego film inteligentnie zmierza do spektakularnego i przy tym naprawdę zaskakującego finału. To w moim przekonaniu jego drugie największe osiągnięcie, film, w którym chce się zamieszkać. Nakręcić coś takiego po tylu latach kariery jest wielkim osiągnięciem. 

1. Pulp Fiction

Nie mogło być inaczej. To jedno z tych rzadkich arcydzieł, które nawet podczas 18. seansu zachwyca w ten sam sposób, co za pierwszym razem. Przepis jest niby prosty, ale szalenie trudny do osiągnięcia: achronologiczna narracja, pełno humoru sytuacyjnego, sprytna kradzież i sklejka uwielbianych przez twórcę filmów, bardzo charakterystyczna obsada aktorska, zabójczy soundtrack oraz perfekcyjny montaż. To prawdopodobnie definitywny film amerykański lat 90., jakimś cudem rewelacyjnie zazębiający się w koherentną, wybuchową całość, złożoną wyłącznie z niezapomnianych scen. „Pulp Fiction” posiada ten niepowtarzalny, nadrealny urok Los Angeles, gdzie każda lokacja wygląda, jakby była planem filmowym. Wraz z „Chłopcami z ferajny” Martina Scorsesego to najbardziej ikoniczny gangsteryzm kinowy, jaki można sobie wyobrazić.

Wychodzi na to, że Quentin Tarantino nie nakręci już nic lepszego od „Pulp Fiction”. Tym bardziej, że został mu już tylko jeden film do zrobienia, gdyby brać jego słowa na serio. Oby tylko ten dziesiąty film mu się udał równie dobrze co najnowszy, a będzie mógł pójść na emeryturę. A gdyby jednak skończył na „Pewnego razu… w Hollywood”, to zrobiłby to we wspaniałym stylu.