fot. Martyna Galla

Dużo czasu zajęło Ci nabranie pewności w graniu?
Wciąż mi zajmuje! Zacząłem grać w teatrze, mając zaledwie 14 lat, wkrótce czeka mnie trzydziestolecie pracy. A jednak każdą nową rolę odbieram jak debiut. Nie umiem pozbyć się tremy, przejmuję się tym, jak zostanę odebrany. I całe szczęście, bo gdybym to utracił, zostałbym rutyniarzem. Pamiętam moment, kiedy się zorientowałem, że trema to coś, co nie mija wraz z wiekiem. Zza kulis Teatru Współczesnego jako nieopierzony aktor obserwowałem Bronisława Pawlika. Przed wejściem na scenę wydawał się strzępkiem nerwów, by potem zachwycać swobodą przed publicznością w świetle reflektorów. Może wraz z doświadczeniem zwiększa się stres, bo trudniej pozwolić sobie na potknięcie? Często mam do siebie pretensje o to, że zadręczam się rzeczami, którym nie warto poświęcać uwagi, bo nie są tego warte. Mam to zdecydowanie po swojej mamie.

Większość ludzi niepotrzebnie się zamartwia, więc nie wiń mamy! Co masz po tacie?
Wiesz, ja ojca zbyt dobrze nie znałem – zmarł, gdy miałem 11 lat. Chciał, bym został inżynierem albo lekarzem, ale sam podobno świetnie naśladował Brusikiewicza. Może moje ciągoty do aktorstwa są dziedziczne? Decydujący wpływ na to, jakim jestem człowiekiem, miała mama. Mam dużo jej wrażliwości, empatii, wiary w intuicję, przywiązania do rodziny. W dzieciństwie lgnąłem do dziadka. Wsłuchiwałem się w jego opowieści o przedwojennej Warszawie, o czasach wojny, partyzantce, o tym, że jako szesnastolatek przyjechał do Warszawy z jednym tobołkiem, by po kilku latach założyć skromne przedsiębiorstwo taksówkowe. Tak jak on chciałem się wcześnie usamodzielnić. I tak się stało, gdy zainteresowałem się teatrem. Pamiętam, jak przy okazji obchodów jakiegoś święta, chyba „Trybuny Ludu”, na które poszedłem, bo miała być sprzedawana coca-cola, zobaczyłem chłopca, recytował wiersz na oczach tłumu. Stał na prowizorycznej scenie zupełnie bez stresu! Zazdrościłem mu pewności siebie. I wtedy oprócz smaku coca-coli poznałem też smak teatru. Potem dostałem się do ogniska teatralnego „U Machulskich”. Teatr stał się ważniejszy niż szkoła i mecze na osiedlowym boisku. Wyprowadziłem się do kawalerki, którą zostawił tato. Zamieszkałem w niej jeszcze w liceum.

Co na to mama?!
Wychowywała mnie sama, widziała, że wcześnie poczułem się głową rodziny. Im byłem starszy, tym większy udział chciałem mieć w naszym wspólnym życiu. Także finansowy. Gdy zacząłem zarabiać, statystowałem w Teatrze Ochoty, zagrałem w jednym odcinku serialu „Pogranicze w ogniu” – byłem dumny, że mogłem dołożyć się do budżetu.

Brakowało Ci ojca?
Tak. Koledzy mogli zapytać ojców, jak być mężczyzną. A ja do wszystkiego musiałem dochodzić sam. Nie miałem, z kim przeprowadzić szczerej, męskiej rozmowy na ważne tematy. Dla mnie „tata” jest słowem abstrakcyjnym.

Nauczyłeś się już cieszyć sukcesem?
Pamiętam, jak zostałem zaproszony do Stanów na premierę filmów o papieżu. W budynku Reutersa miałem wywiad na żywo dla 15 stacji w różnych stanach, a później wejście w popołudniowych wiadomościach w Fox TV. Jechałem przez ulice Nowego Jorku wielką limuzyną, asystentka tłumaczyła mi kolejność wywiadów, których mam udzielić. A ja przypomniałem sobie wtedy siebie sprzed kilkunastu lat, gdy broniłem prowizorycznej bramki na osiedlowym boisku. Pomyślałem, że gdyby wówczas ktoś odkrył przede mną przyszłość i pokazał mi ten moment w Nowym Jorku, uznałbym, że chwycę Pana Boga za nogi. I że większego szczęścia już na pewno do końca życia nie przeżyję. Jednak wtedy chciałem jak najszybciej mieć to za sobą, bo umierałem z nerwów, że nie zrozumiem angielskiego z teksańskim akcentem, że się pomylę, mówiąc, że się zbłaźnię. Moment przeżywania sukcesu nie oznaczał euforii, lecz strach, lęk i obawę!

Nigdy nie myślałem, że jesteś nieśmiały. Wręcz przeciwnie!
To jest niesamowite, że jako aktor nabrałem pewności siebie, a jako człowiek wciąż jestem typem faceta, który woli spędzić wieczór w wąskim gronie przyjaciół, niż brylować na VIP-owskich przyjęciach.

A jak u Ciebie z pieniędzmi? Gromadzisz, by czuć się bezpiecznie, czy wydajesz, by żyć komfortowo?
Pieniądz się mnie nie trzyma. Wydaję szybko. Choć owszem, udało mi się podjąć dobrą decyzję – otworzyłem restaurację. Ten biznes oprócz satysfakcji finansowej daje mi radość z bycia gospodarzem. I motywację, by rozwijać się jako restaurator. Staram się znać na winach, gatunkach mięs, rodzajach ciast. Sam jestem zaskoczony, ale bywa, że pochwała dotycząca dobrego tatara albo atmosfery w restauracji cieszy mnie bardziej niż komplementy, jakie słyszę na temat swoich ról!

ROZMAWIAŁ Robert Kozyra