11. Danny Brown – uknowhatimsayin¿

Najnowszy album amerykańskiego rapera nie kosi tak potężnie jak genialne „Atrocity Exhibition” sprzed trzech lat, ale pod żadnym pozorem nie zawodzi – te 33 minut wciąż jest na tyle maniakalne, że zmiata większość jego kolegów po fachu.

10. Jazz Band Młynarski-Masecki – Płyta z zadrą w sercu

Drugi album jazz bandu Jana Emila Młynarskiego i Marcina Maseckiego ma dużo szerszą brzmieniową paletę niż kapitalny poprzednik. To za sprawą powiększonego składu. Dodanie m.in. sekcji skrzypiec oraz trąbki sprawiło, że nieco zapomniane szlagiery z lat 30. i 40. XX wieku w aranżacjach Maseckiego brzmią po prostu cudnie.

09. Thom Yorke – ANIMA

Thom Yorke ma ostatnio świetną passę – „ANIMA” to druga pod rząd płyta po ścieżce dźwiękowej do „Susprii”, która właściwie od początku do końca czaruje słuchacza swoimi kompozycjami. Wokalista Radiohead nie dokonał tutaj żadnej wolty – wszystkie 9 utworów utrzymane są w elektronicznej konwencji, ale nigdy wcześniej jego pomysły nie były tak spójne i lekkie.

08. These New Puritans – Inside the Rose

Brytyjski zespół powrócił po sześciu latach z albumem, który potwierdza, że są totalnie unikalnym tworem. Klimatyczne, świetnie pomyślane kompozycje na tym albumie mają coś zarówno z Talk Talk, jak i Depeche Mode.

07. Nick Cave and The Bad Seeds – Ghosteen

Podwójna płyta Nicka Cave’a przesiąknięta jest tekstami odwołującymi się do tragicznej śmierci jego nastoletniego syna. Z tego powodu ta momentami bardzo piękna i poruszająca płyta jest ciężka do słuchania – emocje są zbyt duże, stąd nie jest to rzecz, do której wraca się zbyt często. To casus podobny zresztą do „Blackstar” Davida Bowiego. „Ghosteen” potwierdza za to jedno – nawet w obliczu wielkiego cierpienia Cave potrafi odnaleźć jakąś nadzieję za pomocą niezwykłej muzyki.

06. Weyes Blood – Titanic Rising

Na swoim czwartym albumie amerykańska artystka zaprezentowała kapitalny kameralny pop, który brzmi trochę jakby Joni Mitchell nagrała płytę z Karen Carpenter. Oprócz tego słychać echa kultowych wokalistek z lat 70. jak Lindy Perhacs czy Judee Sill. Weyes Blood to świetna wokalistka – już z tego powodu warto słuchać „Titanic Rising”. 

05. Solange – When I Get Home

Solange jest mniej znana od swojej starszej siostry Beyonce, ale muzycznie o wiele ciekawsza i lepsza. Na swoim czwartym i najlepszym w karierze albumie zaprezentowała mocno urzekające impresje, w których usłyszymy sporo jazzowej harmoniki. Dzięki temu flow albumu jest niezwykle zrelaksowany. Krótkie kompozycje są bardzo natchnione i swobodne stylistycznie, bowiem jazz przeplata się tu z R&B i hip hopem.

04. Harry Styles – Fine Line

Harry Styles ma wiele wspólnego z Laną Del Rey, która jest wyżej na tej liście. Tak jak ona, ma obsesję na punkcie muzyki z lat 60. i 70. W szczególności zakręcony jest na muzyce z Los Angeles. To tam zresztą stworzył swój drugi album, który potwierdza, że Styles już dawno temu pozostawił za sobą łątkę członka boysbandu i jest pełnoprawnym artystą. „Fine Line” w przeciwieństwie do debiutu jest bardziej ekspansywny w brzmieniu i trochę mniej melancholijny, ale tak samo szalenie przyjemny w słuchaniu. W utworach słyszymy echa Prince’a, Paula McCartneya, Tame Impali, Vampire Weekend, Bon Ivera, Fleetwood Mac czy Crosby, Stills and Nash. To bez wątpienia dobre skojarzenia. Choć nie można powiedzieć jeszcze, że Styles posiada własne i oryginalne brzmienie, to jednak z pożytkiem wykorzystuje swoje muzyczne fascynacje. „Fine Line” to świetny popowy album. Anglik bez zwątpienia zmierza w odpowiednim kierunku.

03. Jamila Woods – Legacy! Legacy!

Znana ze współpracy z Chance The Rapper amerykańska artystka soul i poetka wydała w tym roku niesamowity album, który łączy styl klasycznego soulu z lekko eksperymentalnym zacięciem. Tytuły utworów i teksty są odwołaniem do wybitnych osobistości czarnej kultury: Milesa Davisa, Jamesa Baldwina, Sun Ra czy Jeana-Michela Basquiata. Myślę, że gdyby mogli posłuchać tej muzyki, to byliby dumni z Jamily.

W przypadku pierwszego miejsca nie byłem w stanie wybrać lepszej płyty z poniższej dwójki, więc postanowiłem dać je ex aequo. Oba albumy są bez wątpienia najmocniejszymi kandydatami do kanonu, jakie wydano w 2019 roku. 

01. Lana Del Rey – Norman Fucking Rockwell!

Lana Del Rey jest konsekwentna w tym co robi. Od początku swojej kariery nagrywa właściwie tę samą płytę. Częściej pudłuje niż trafia, ale „Norman Fucking Rockwell!” to zdecydowanie strzał w dziesiątkę – jej najlepsza płyta w karierze, pełna niezwykłych ballad, które zdaniem krytyka Roba Sheffielda brzmią, jakby „wymyślono je w zmierzchu lat siedemdziesiątych, kiedy wszystkie piosenki w radiu opowiadały o Los Angeles (bez względu na to, skąd pochodził piosenkarz), bowiem powszechnie rozumiano, że było to miejsce, w którym umierały amerykańskie sny”. Melancholijne opus magnum z masą cudownie zrujnowanego, hollywoodzkiego glamouru na dokładkę.

01. FKA twigs – Magdalene

Na drugi album brytyjskiej wokalistki przyszło nam czekać aż pięć lat, ale przez ten czas zdążyła nazbierać doświadczeń, która przekuła na nowe piosenki – rozstanie z Robertem Pattinsonem oraz poważne problemy zdrowotne. Długie oczekiwanie FKA twigs wynagrodziła nam powalającym albumem, pełnym dramatycznych, nastrojowych, poruszających i niesamowicie zaśpiewanych utworów, w których pobrzmiewają echa Bjork, Enyi, Kate Bush i Tricky’ego. Jednak nie ma mowy tutaj o żadnym naśladownictwie – to w pełni autorska muzyka. To taki mikst najwyższej próby art popu z R&B i elektroniką.