David Fincher należy do wcale nie tak dużego grona reżyserów, na których chodzi się do kina. Nic dziwnego – praktycznie każdy wyreżyserowany przez niego film, ze szczególnym uwzględnieniem „Siedem”, „Fight Clubu” i „Social network” odbijał się szerokim echem. Od czasu premiery ostatniego filmu (którym była „Zaginiona dziewczyna”) minęło aż sześć lat, a fani twórczości reżysera czekali na jego kolejny film. I dostali „Manka”, z którego mogą, choć zdecydowanie nie muszą, być zadowoleni. Ale po kolei.

„Mank”. O co chodzi w tym filmie?

Herman Mankiewicz to scenarzysta o sporym dorobku, ale też dużymi problemami, związanymi przede wszystkim ze słabością do nadużywania alkoholu. Poznajemy go w jednym z najważniejszych momentów w jego życiu – gdy młody, ale dobrze zapowiadający się reżyser i aktor Orson Welles zleca mu napisanie scenariusza do filmu, którym będzie sławny „Obywatel Kane”. Mankiewicz zostaje umieszczony w domku na środku pustyni, w którym towarzyszą mu dwie osoby: asystentka i pielęgniarka (bohater ucierpiał w wypadku samochodowym i ma nogę w gipsie). Odcięcie od świata (a także od alkoholu, z czym jednak Mankiewicz radzi sobie po swojemu) ma pomóc mu się skupić w pracy nad dziełem, które później okaże się największym i najważniejszym w jego życiu.

„Mank” nie jest jednak filmem o tym, jak artysta radzi sobie z niemocą twórczą. Ba, samego pisania jest tu bardzo mało. Film jest w gruncie rzeczy opowieścią o złotej erze Hollywood, czyli latach trzydziestych dwudziestego wieku. Fincher opowiada tę historię za pomocą kolejnych retrospekcji, zawsze z perspektywy Mankiewicza. Obserwujemy wydarzenia, które miały wpływ na jego późniejsze decyzje podczas pisania scenariusza do „Obywatela Kane’a”. I choć znajomość filmu Wellsa nie jest tu konieczna, to zdecydowanie się przydaje. Fincher nie idzie na szczęście na łatwiznę i nie przenosi 1:1 ujęć z tego obrazu do „Manka” (poza dosłownie dwoma mrugnięciami do widza), ale nie znając „Kane’a” można nie wyłapać niektórych odniesień.

Z retrospekcji dowiadujemy się sporo na temat tego, jak latach trzydziestych funkcjonowała „Fabryka snów”. I nie jest to laurka dla Hollywood pochwalna. Miejsce kojarzone z wolnością w sferze kreatywności i liberalne okazuje się być siedliskiem konformistów i koniunkturalistów, dla których liczą się przede wszystkim pieniądze. Obrywa się tu wielu znacznym figurom filmowego świata, ze szczególnym uwzględnieniem Louisa Mayera (tego, który dał ostatni człon nazwie wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer), który jest przedstawiony jako niezbyt lotny człowiek, schlebiający bogatszym od siebie i ubolewający nad faktem, że trudno będzie się przebić na niemiecki rynek w sytuacji, gdy tym krajem rządzi Adolf Hitler. Nie jest też przypadkiem, że jednym z motywów historii jest pojedynek o fotel gubernatora Kalifornii, o który walczą republikanin Frank Merriam (popierany przez środowisko filmowe „dobry człowiek”) i demokrata Upton Sinclair (odsądzany od czci i wiary socjalista, określany mianem bolszewika i komunisty). Brak rozróżnienia socjalizmu i komunizmu przez Mayera jest zresztą skomentowany przez Mankiewicza, który używa w tym celu żartu: „Czym się różni socjalizm od komunizmu? W tym pierwszym ludzie dzielą się bogactwem, w tym drugim biedą”. Ogólnie rzecz biorąc, film jest raczej opowieścią o epoce, niż historią samego Mankiewicza – on sam rzuca zresztą w pewnym momencie uwagę, że nie da się opowiedzieć czyjegoś życia w dwie godziny. Pod tym względem jest nieco podobny do „Pewnego razu… w Hollywood”. O ile jednak Tarantino napisał list miłosny do lat siedemdziesiątych, o tyle Fincher obchodzi się z latami trzydziestymi o wiele mniej delikatnie.

„Mank”. Co się udało, a co nie?

Niewątpliwą zaletą „Manka” jest strona audiowizualna. Stylizacja na film z epoki udała się Fincherowi znakomicie. Nie chodzi tu tylko o to, że całość jest czarno biała i zawiera „stare” efekty, takie jak częste przejścia do czerni, zwiastujące koniec sceny. Nie brakuje tu pięknych ujęć, ruchy kamery są dość oszczędne, a całości dopełnia dźwięk, stworzony jak zawsze przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa, którzy tym razem zostawili syntezatory na rzecz instrumentów smyczkowych i dętych. Praktycznie wszystkie kreacje aktorskie zostały zrealizowane świetnie. Błyszczy oczywiście Gary Oldman – jego Herman Mankiewicz bywa co prawda odpychający, ale nie sposób go nie lubić. To typ nadwornego błazna, gościa który niezależnie od towarzystwa, w jakim się znajduje jest najbystrzejszy i zawsze potrafi rzucić celnym komentarzem. Charles Dance jako William Randolph Hearst robi to, do czego nas przyzwyczaił w wielu innych rolach – emanuje spokojem i manierą właściwą dla ludzi z dużą władzą i pieniędzmi (szkoda, że na ekranie jest go niewiele). Znakomity jest też Arliss Howard jako Louis Mayer i Amanda Seyfried jako Marion Davis, która jest zaprzeczeniem stereotypu na temat gwiazdy kina tamtych lat. To kobieta, która choć ma urodę słodkiej idiotki (a efekt ten jest potęgowany przez makijaż i stroje) to jest bystrzejsza, niż się wydaje.

Największym problemem „Manka” jest jednak to, że jest to kino średnio dla przeciętnego widza porywające. I oczywiście, nie każdy film musi taki być, a wolne tempo nie jest minusem, jeśli podejdzie się do seansu z odpowiednim nastawieniem. Zawiodą się z pewnością ci, którzy latami czekali na „nowego Finchera”, spodziewając się czegoś na miarę poprzednich filmów reżysera, które zostawały w głowie na długo po obejrzeniu. „Mank” ma co prawda swoje „momenty” (przede wszystkim scenę, w której pijany Mankiewicz, tworząc w czasie rzeczywistym obraz współczesnej wersji „Don Kichote’a” wygarnia Mayerowi i Hearstowi co sądzi na temat ich działalności i ich samych), ale całościowo bywa filmem dość monotonnym. Należy jednak podkreślić, że jest to dzieło zrealizowane i dopieszczone w najdrobniejszych detalach.

Podsumowując, warto dać „Mankowi” szansę, ale dobrze podejść do tego filmu z odpowiednim nastawieniem. Nie jako do filmu, który oczaruje i uwiedzie widza (choć pewnie i w taki sposób trafi do części publiczności), a raczej w dość nietypowy (jak na standardy kina 2020 roku) opowie historię o tym, jak to drzewiej w tym biznesie bywało. I że kiedyś wcale nie było tak dobrze, jak zwykło się powszechnie uważać.