Jaki sens ma dziś bycie fotografem, kiedy każdy z nas ma w ręku smartfon z aparatem?

OLIVIERO TOSCANI: Fotografia wbrew pozorom jest coraz ważniejsza – żyjemy obrazami. Większość rzeczy znamy dzięki nim, nie bezpośrednio. Z kolei bycie fotografem to już zupełnie inna sprawa. Są operatorzy kamery odpowiedzialni za to, by zdjęcia powstały zgodnie ze zleceniem, scenariuszem. Oni odgrywają techniczną rolę. Ale mamy też fotografów, którzy są autorami, twórcami. Tak jak pisarze posługują się językiem, słowami, fotografowie „piszą” obrazami, opowiadają historie wizualne. Bycie fotografem to nie tylko robienie zdjęć – co dziś prawie każdy potrafi. Wszyscy też umieją pisać, ale pisarzy jest niewielu. Są ci, którzy biegają na 100  metrów i zostają mistrzami świata, i ci, którzy przebiegną te 100 metrów, by złapać tramwaj. Ponad dwa lata temu napisałem książkę „Caro Avedon”, jest zbiorem 25 listów do wybitnych fotografów, w tym mojego ojca, reportera gazety codziennej „Corriere della Sera”. To refleksja, studium na temat zawodu fotografa. Wybrałem wąskie grono profesjonalistów, by opisując ich dorobek, móc przeanalizować fotografię jako zjawisko. To też forma rozliczenia się z sobą.

Kilka lat temu bardzo krytykowałeś świat social mediów. Gdy zaczęła się pandemia, codziennie robiłeś live’y na Instagramie. Skąd ta przemiana?

Ależ to żadna przemiana! Miałem więcej czasu i skorzystałem z okazji, by sprawdzić, czy mam rację w sprawie social mediów. Muszę przyznać, że byłem geniuszem, zakładając wtedy, gdy powstał Instagram, jaka to głupota (śmiech). Ale żeby coś krytykować, trzeba to znać. Kiedy podczas pandemii robiłem live’y, zrozumiałem, że Instagram jest zabawką dla frustratów. Od roku nie robię tam już nic, nie interesuje mnie ten rodzaj wypowiedzi. Pandemia stała się okazją dla wszystkich, żeby zostać reporterami. Jednak ten czas nie zrobił nas lepszymi, przeciwnie – mniej się kochamy, darzymy się mniejszym szacunkiem. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, jakimi jesteśmy miernotami jako gatunek ludzki.

W latach 80. i 90. zmieniłeś wizję komunikacji, realizując kampanie dla marki odzieżowej Benetton. Pokazywały one m.in. różnice i problemy społeczne: głód, rasizm, AIDS, przestępczość. Co dziś jest warte zakomunikowania światu?

Emigracja. Problem, który poruszałem w 1991 roku, robiąc zdjęcie albańskim uciekinierom schodzącym z łodzi we Włoszech. Emigracja to najbardziej pozytywna rzecz, jaka mogła się zdarzyć w ostatnich latach. Ludzie powinni mieć swobodę przemieszczania się. Ale my boimy się emigrantów. Zobacz, co dzieje się u was, w Polsce, na granicy z Białorusią. Tylko bezmyślni ludzie nie emigrują, siedzą całe życie tam, gdzie się urodzili. Mój projekt „La razza umana” (Rasa ludzka), gdzie fotografuję od lat różnorodność naszego gatunku, nigdy nie wyjdzie z mody, cały czas ewoluuje.

À propos mody, robiłeś zdjęcia do czołowych magazynów na świecie, w tym dla ELLE.

W jaki sposób powinno się pokazywać modę dziś? Moda to nie są tylko ubrania. To sposób zachowania, postawa społeczna. Modą jest właśnie mój projekt „La razza umana”. Nie interesują mnie modelki, fotografowane setki razy ku uciesze tych, którzy nie mają fantazji.

Przecież sam robiłeś to przez lata…

Owszem! Mówię tu też o sobie. Wiem, jak to wygląda, poznałem tę branżę od podszewki, byłem jej częścią. Swoją obecną żonę Kirsty zobaczyłem pierwszy raz na sesji do jednego z magazynów w latach 70. – występowała w roli modelki (śmiech). Ale teraz już nic mnie w tym świecie nie pociąga. Wszystko to dla tych, którzy nie mają fantazji i kupują wyłącznie marki. Moda, tak jak social media, jest zamkniętą bańką, do której ludzie wchodzą i z której nie mogą później wyjść. Stają się uzależnieni od tego, co im ktoś powie, jak mają się ubierać i żyć.

Chciałbyś coś powiedzieć młodym fotografom?

Nie ma znaczenia, młodzi czy starzy, jeśli mają coś do powiedzenia, niech mi to pokażą za pomocą zdjęć. Poza tym o jakim rodzaju fotografii rozmawiamy? Ślubnej, w studiu, do dowodu osobistego? Niech pokażą coś, czego jeszcze nie widzieliśmy. Niech pokażą ludzki los. Fotografowanie jest jak śpiewanie, pisanie, mówienie – to forma komunikacji.

A Twoje najważniejsze doświadczenie z młodości?

Należę do pokolenia, na którego oczach zmieniał się świat. Z tego powodu czuję się uprzywilejowany. Nie cierpieliśmy głodu, długo żyliśmy w pokoju, mogliśmy zacząć kontestować wojnę, wzniecać rewolucję. Mówiliśmy: „Nie wierzcie nikomu, kto ma więcej niż 30 lat” (śmiech). Cieszę się z tych możliwości. Żyliśmy rock and rollem, kochaliśmy Beatlesów, braliśmy udział w wydarzeniach 1968 roku, obserwowaliśmy szał na spódnice mini, doświadczyliśmy wolności seksualnej. O, mój Boże! Czegóż to myśmy nie przeżyli i nie wiedzieli! W 1960 roku miałem 18 lat. Wyobrażasz to sobie?

Jak zaczęła się Twoja pasja?

Fotografia to nie pasja – to środek, medium. Nie jestem fotografem, bo lubię aparaty fotograficzne. Jestem nim, bo chcę opowiadać świat. Tego nauczył mnie ojciec. Każdego dnia czekałem na jego opinię: „Oliviero, zrobiłeś świetne zdjęcie, pokazałeś coś ważnego”. Robię to, w co wierzę. Problemem wielu fotografów jest to, że próbują przekonać do wizji, w którą sami nie wierzą.

Wróćmy do czasów, kiedy fotografowałeś Federico Felliniego, Andy’ego Warhola, Fidela Castro...

Każdy miał niespotykaną osobowość. Najbardziej jednak utkwił mi w pamięci Andy ze względu na swój geniusz i ekscentryzm. Zawsze chciał, żeby mu płacić za pozowanie. To było w pewnym sensie zabawne: „opłacać Andy’ego Warhola” (śmiech). Podpisywałem czeki na 1000, 500, 300 dolarów. On był szczęśliwy i czuł się ważny. Kilka lat temu robiłem zdjęcia grupie Måneskin, zanim stała się bardzo popularna. Poznałem jej członków przez przypadek i poprosili mnie, żebym ich sfotografował. Zgodziłem się, bo czułem, że za chwilę staną się głosem młodego pokolenia, przyszłości. Miałem nosa. Jest coś takiego jak magia, charyzma i trzeba mieć na tyle wrażliwości, żeby zrozumieć to w lot.

Co Cię w nich ujęło?

Wspaniali ludzie, zwyczajni, bezpośredni, autentyczni. Zobacz, w tej chwili są na topie, zna ich cały świat. A zarozumialec nigdy do niczego nie dojdzie. Młodzi powinni patrzeć i się uczyć! Czekam, aż nowe pokolenie powie mi coś ciekawego. Gdy miałem 20 lat, opowiadałem 50-latkom rzeczy, których nie rozumieli. I taka wymiana jest fascynująca.

Często myślisz o ojcu?

Chciałbym z nim porozmawiać. Wszystko bym oddał, żeby go zobaczyć, pójść z nim na kolację. Zmarł, gdy miał 71 lat. Ja mam teraz 80. To byłoby ciekawe doświadczenie: spotkać się z ojcem młodszym ode mnie. Na pewno byłby zainteresowany tym, na jakim etapie jest dziś fotografia. Wymienilibyśmy opinie. Znając mojego ojca, dużo byśmy się śmiali, z wszystkiego, także z tragedii, głupoty ludzkiej. Tego mnie nauczył – śmiać się z wszystkiego. Tak tworzy się dystans do świata, oczyszcza.

Od lat mieszkasz na wsi, w posiadłości z gajami oliwnymi, winoroślami, hodujesz konie. Często podkreślasz, że to najlepsze, co mogło spotkać rodowitego mediolańczyka.

Lubię życie na wsi, ale przez ostatnie dwa lata pandemii problemem było ograniczenie wolności. Całe życie jestem swego rodzaju emigrantem i konieczność mieszkania w jednym miejscu mnie uwiera. Nawet jeśli jest najpiękniejsze na świecie.

Co dziś Twoim zdaniem oznacza słowo „wolność”?

Nie mieć kompleksów, będąc ich świadomym. Być wolnym od własnych ograniczeń.

Miałeś trzy żony, doczekałeś się sześciorga dzieci, osiągnąłeś sukces. O czym marzysz?

Mój dziadek mawiał: „Jeśli nie możesz zrealizować swoich marzeń, lepiej nie marzyć”. Dlatego nie marzę, planuję. Chcę, żeby cały ten olbrzymi teren przed domem się zazielenił, więc w połowie listopada zasiałem trawę. Chcę cały czas ulepszać jakość wina i oliwy, które wytwarzam. Ten rok był wspaniały, jeśli chodzi o produkcję wina. Poza tym mieszkam w toskańskiej dolinie, w miejscu, które ma wyjątkowy mikroklimat. Jestem szczęśliwcem, nie potrzebuję wakacji, nie lubię ich. Co to znaczy „jechać na wakacje”? Opalać się? To nie dla mnie. Na wakacje jeżdżą ludzie, którzy mają nudną pracę, kiepskie życie i przemierzają tysiące kilometrów, żeby „odpocząć”, ale to nie mój przypadek.

Jak się relaksujesz?

Pracując. Tylko tak.