Jan Stradowski: Naprawdę mówisz o sobie „pedagożka”? 

Małgorzata Borecka: Naprawdę. Lubię myśleć w kategoriach feministycznych. Jest psycholog i psycholożka, jest pedagog i pedagożka.

J.S.: I jest doula. Z definicji to kobieta, która wspiera matkę i rodzinę w czasie ciąży, porodu i połogu. Nie ma chyba douli płci męskiej?

M.B.: Ależ są, np. w Stanach Zjednoczonych. Niedawno nasza koleżanka z Węgier też przeszkoliła mężczyznę. 

J.S.: Ktoś może spytać, co facet wie o porodzie?

M.B.: To słaby argument. Przecież są także mężczyźni położni. Doulowanie działa podobnie. Są doule, które same dotąd nie rodziły. 

J.S.: Ty też tak zaczynałaś swoją przygodę z doulowaniem?

M.B.: Tak, to się zaczęło, gdy poznałam amerykańską doulę Lindę Sacco. Przyjechała do Polski za mężem, który dostał tu pracę jako księgowy. Linda wciągnęła mnie w swoje życie trochę jako tłumaczkę, trochę jako lektorkę języka polskiego. Zabierała mnie na spotkania z Fundacją Rodzić po Ludzku, opowiadała mi o roli douli. Zafascynowało mnie to. Gdy w 2000 r. poszłam rodzić moją córkę Mariankę, miałam na wyciągnięcie ręki Lindę i jej gotowość do wspierania mnie. Ale przygotowywałam się do porodu z mężem i byliśmy w tym mocno razem. Uznałam wtedy, że nie widzę w sali porodowej miejsca dla jeszcze jednej osoby. 

J.S.: Potem zmieniłaś zdanie?

M.B.: Będąc w drugiej ciąży, pomyślałam: „A czemu nie? Zobaczmy, jak to będzie”. Szymona rodziłam w 2002 r. Teoretycznie wiedziałam już wszystko na temat roli douli, ale nadal nie wyobrażałam sobie przestrzeni dla Lindy. Okazało się jednak, że to był zupełnie inny rodzaj wsparcia niż ten, który dostawałam od męża czy położnej. 

J.S.: Jaki?

M.B.: Linda w zasadzie robiła niewiele: wytarła mi czoło, położyła chłodny okład na kark. Drobiazgi, ale zauważalne. No i kiedy mój mąż mówił: „Dobrze sobie radzisz”, przyjmowałam to jako dodawanie otuchy. Ale kiedy to samo powiedziała Linda – matka piątki dzieci – pomyślałam: „Ona wie, o czym mówi, czyli chyba rzeczywiście sobie dobrze radzę!”. Czułam się w pełni zaopiekowana przez położną Monikę, studentkę, męża i doulę Lindę.

J.S.: Potem sama zdecydowałaś się na towarzyszenie rodzącej? 

M.B.: To było rok później. Byłam w trzeciej ciąży. Miałam już doświadczenie we wspieraniu dziewczyn w ciąży i w połogu. Wtedy Linda powiedziała, że musi wyjechać i nie może towarzyszyć przy porodzie swojej parze. To byli obcokrajowcy, którzy bardzo potrzebowali wsparcia. W Polsce byli od niedawna, nie znali naszego języka. 

J.S.: Język jest tu istotny?

M.B.: Tak. Jeśli w porodzie musisz się komunikować w obcym języku, to włączasz tę część mózgu, która przeszkadza w porodzie. Ona była Francuzką, z położną i ze mną porozumiewała się po angielsku. Przed porodem spotykałyśmy się, dużo rozmawiałyśmy przez telefon. Wymagało to ogromnego skupienia, zwłaszcza gdy się nie widziałyśmy w czasie rozmowy. Po 12 latach wciąż dokładnie pamiętam, jak moje dzieci hałasowały w domu, a ja stałam z telefonem i starałam się zrozumieć, co ona do mnie mówi.

J.S.: A sam poród?

M.B.: Mój Szymon miał wtedy niewiele ponad rok. Wyszłam z domu, zostawiając go pod opieką zaprzyjaźnionej sąsiadki. Ale gdy zaczął się poród, kompletnie zapomniałam o domu, dzieciach, świecie zewnętrznym. To było mocne przeżycie i pamiętam euforię, którą czułam, wychodząc ze szpitala. To chyba trochę jak nałóg. Nie sposób znudzić się tą pracą. Za każdym razem wchodzę w zupełnie nową sytuację, nie wnosząc w nią poprzednich doświadczeń. Przyjmuję to, co się dzieje, i działam na zasadzie potrzeby „tu i teraz”.

J.S.: No ale nie działasz zupełnie instynktownie? Miałaś przecież przygotowanie?

M.B.: Dwie doule zrobiły mi kurs podstawowy. Opowiadały, jak to jest, jak wspierać, co mówić. To trochę jak rozbudowana szkoła rodzenia, ale nakierowana bardziej na wspieranie kobiety. Ale tak jak ze wszystkim: masz teorię, a potem mierzysz się z rzeczywistością.

J.S.: À propos teorii – skąd się wzięło doulowanie? Czy to powrót do rodzenia społecznego? Dawno temu kobiety nie rodziły same, zawsze wokół były inne.

M.B.: To wcale się nie skończyło dawno temu. Towarzyszyłam w porodzie Afrykance z ośrodka dla uchodźców, która opowiadała, jak wyglądały jej wcześniejsze porody.  Szła do namiotu babki, akuszerki – kobiety „wiedzącej” – a reszta kobiet stała wokół namiotu. Było ciemno, ona czuła tylko ręce tej babki, ale wiedziała, że inne kobiety tam są. I to, że one czekają na pierwszy krzyk dziecka, dawało jej siłę. Dla nas poród był kiedyś częścią życia kobiety i jej seksualności. Dziewczynka widziała wokół siebie kobiety ciężarne, karmiące. Może słyszała matkę rodzącą w pokoju obok, widziała zaangażowanie sióstr, ciotek czy babek, opiekowanie się położnicą. To było bardziej naturalne niż dziś, kiedy mówimy: „To ja może pójdę, urodzę i jakoś to będzie”. I pewnie często „jakoś” to jest, ale warto pamiętać, że to wydarzenie, które wpływa na całą rodzinę. 

J.S.: A doula jest po to, żeby udzielać wsparcia w trakcie tego wydarzenia. Powinna mieć jakieś specjalne predyspozycje?

M.B.: Otwartość na ludzi, chęć pomagania – to główne cechy łączące doule. Rzadko się zdarzają osoby, które widzą w tym biznes. A nawet jeśli próbują, to szybko przekonują się, że nie da się utrzymać z samego doulowania. 

J.S.: Czy zapotrzebowanie jest największe w dużych miastach, takich jak Warszawa? Tu mieszka wiele par, które nie mają wsparcia rodziny, bo przeprowadziły się z daleka. W czasie ciąży czy porodu kobiety są zdane właściwie tylko na siebie i partnera.

M.B.: Zapewne tak jest, ale obserwując doule pracujące w mniejszych miejscowościach, widzę, że i tam kobiety zaczynają się rozglądać za tym rodzajem wsparcia. To nie tylko kwestia braku rodziny na miejscu. W doulowaniu chodzi o wsparcie osoby, która ma informacje bardziej na bieżąco niż nasze siostry, ciotki, matki czy babki. Owszem, część tej wiedzy to mądrość międzypokoleniowa, ale nie wszystko, co sprawdzało się kiedyś, ma dziś rację bytu. Badania naukowe pokazują, że obecność osoby niespokrewnionej i wyszkolonej w udzielaniu wsparcia działa korzystnie nie tylko na rodzącą, ale i na towarzyszącego jej męża czy partnera. Doule wspierają też kobiety potrzebujące, z domów samotnych matek, uchodźczynie.

J.S.: No właśnie, porozmawiajmy o porodach rodzinnych. Spotkałem się z opinią, że doula jest rozwiązaniem dla tych par, które nie chcą rodzić razem, bo obawiają się, że mężczyzna może to źle znieść.

M.B.: To jest fajne, kiedy mężczyzna ma odwagę powiedzieć: „Nie widzę siebie tam”. Albo kiedy kobieta ma odwagę powiedzieć: „Ja ciebie tam nie widzę”. Wtedy szukają wsparcia i to profesjonalne wsparcie, jakiego udziela doula, odpowiada ich potrzebom. Ale doule często towarzyszą także parom. Zdarzało mi się to wielokrotnie. Często jest tak, że para wynajmuje położną i doulę, żeby wiedzieć, z kim będą w sali porodowej. Doula to ktoś, kto zadba o nich – teraz trochę pojadę – od tej matczynej strony. Jeśli oni dobrze sobie radzą, to ja jestem z boku i tylko czuwam, czasem zachęcam do czegoś. Jeśli wyłapuję sygnały, że on potrzebuje odpoczynku, to zamieniamy się rolami. Dla mężczyzny poród to emocjonujący czas. Rodzi się jego dziecko, a on rodzi się jako ojciec. Mężczyzna w dużej mierze myśli o sobie, co się z nim dzieje. Zdarzyło mi się być zatrudnioną do porodu właśnie dla mężczyzny. Po to, żeby on się czuł bezpiecznie. Nie lubił szpitali, widoku krwi itd., ale chciał być przy porodzie swego dziecka. Gdy wiedziałam, że jakiś widok może być dla niego nieprzyjemny, sugerowałam mu przejście w inne miejsce albo odwracałam jego uwagę. 

J.S.: Jeśli mężczyzna źle się czuje na sali porodowej, może rozwiązaniem jest poród z przyjaciółką? Albo z matką?

M.B.: Oczywiście, że jest to możliwe. Najważniejsza jest decyzja rodzącej, kogo chce obok siebie w czasie porodu mieć. Tyle żeby kobieta, która idzie towarzyszyć innej w porodzie, miała wcześniej przepracowane swoje doświadczenia porodowe, tak aby nie wnosiła ich do sali. Jeśli matka w czasie porodu miała problemy, to może przekazać swój lęk rodzącej córce, a przecież każdy poród jest inny. Jeśli rodzącej ma towarzyszyć przyjaciółka, która sama jeszcze nie rodziła, to też warto się zastanowić, czy jest na to gotowa. Są dziewczyny, które przechodzą przez to bez problemu, ale są i takie, które potem muszą to sobie poukładać. Zastanowić się, czy same chcą być matkami. Natomiast doule – nawet te, które same jeszcze nie rodziły – są przygotowane teoretycznie i mają otwartość na uczestniczenie w porodzie. No i nie są emocjonalnie tak związane z rodzącą jak matka, siostra czy przyjaciółka.

J.S.: Personel medyczny z zasady nie powinien wiązać się emocjonalnie z rodzącą, bo czasem dzieje się coś nieprzewidzianego i trzeba zachować zimną krew. Dotyczy to i lekarzy, i położnych.

M.B.: Położna jest emocjonalnie gdzieś między lekarzem a doulą. Kobiety od lekarza oczekują działania i kompetencji, a od położnej kompetencji, ale też relacji. A doula jest od tego, żeby udzielać wsparcia, więc relacja i samopoczucie kobiety są priorytetem. Ale też nie może być tak zaangażowana, żeby panikować. Bo jeśli coś dzieje się szybko, np. trzeba jechać na cesarskie cięcie, to doula jest buforem bezpieczeństwa.

J.S.: Czy doule jakoś się uczą panowania nad emocjami w takich sytuacjach? 

M.B.: W czasie szkolenia mówimy o tym. Jeżeli dzieje się coś trudnego, moim priorytetem jest spokój matki. Wiem, że im kobieta jest spokojniejsza, tym lepiej dla niej, dziecka, partnera, zespołu medycznego. Ale też nie mam prawa mówić, że będzie dobrze, bo tego nie wiem. Mogę powiedzieć: „Jesteśmy tutaj, zaufaj lekarzom, słuchaj położnej”. 

J.S.: Mam takie wspomnienie ze studiów, z całodobowych zajęć w klinice ginekologicznej. Dziewczyna urodziła i nie wolno jej było zasnąć przez dwie godziny, a była wyczerpana. Wtedy praktycznie nie było porodów rodzinnych. Położna spytała, czy mogę przy niej posiedzieć i pogadać, żeby nie zasnęła. No to siedziałem, trzymałem ją za rękę i rozmawiałem z nią o różnych rzeczach...

M.B.: Doulowałeś!

J.S.: Wydawało mi się, że to nic wielkiego. Następnego dnia przyszedł jej mąż i ze wzruszeniem mi dziękował. Wtedy zrozumiałem, że obecność i rozmowa są ważne. 

M.B.: Oczywiście. Zdarzyło mi się być takim „głuchym telefonem” między położną a kobietą, tyle że przekazywałam dokładnie to, co trzeba. Choć położna stała tuż obok, kobieta jej nie słyszała. ale słyszała, gdy powtarzałam słowa położnej.

J.S.: Dlatego, że znała cię wcześniej?

M.B.: Znała mój głos i ufała mi. Ja jestem z kobietą przez cały czas porodu, nie wychodzę z sali, a położne niestety muszą, niekiedy mają pod opieką kilka rodzących kobiet naraz. To błąd systemu. Wiele z nich na to narzeka: „Mam tyle pracy, że niestety nie mogę zostać z tą kobietą. Nie mogę być przy niej tyle, ile bym chciała”. Bywają i takie porody, kiedy w ogóle się nie odzywamy. Kobieta otwiera oczy, widzi położną, mnie, widzi męża, jeśli jest z nami, i wie, że może spokojnie rodzić dalej. Nie potrzebuje od nas niczego więcej.

J.S.: Jesteście jak kobiety w afrykańskiej wiosce?

M.B.: Dokładnie tak – stoimy wokół namiotu. A ona po porodzie mówi: „Jejku, jak super, że byliście”. My byliśmy tymi kotwicami, których ona potrzebowała.

J.S.: Czyli wracamy do uspołeczniania porodu. Mówi się, że potrzebna jest cała wioska, żeby wychować dziecko. Tak samo jest z rodzeniem?

M.B.: Rodząca potrzebuje bardzo dużo dostać. Ona jest królową podczas porodu. Trzeba pamiętać, że te przeżycia zostaną z nią na całe życie. Dlatego obecność douli czy partnera na sali porodowej nie zwalnia personelu medycznego z ludzkich odruchów, ze zbudowania relacji. Im bardziej wszyscy będą zaangażowani w to, żeby kobieta czuła się dobrze, tym lepiej. Może ona pomyśli o kolejnym dziecku, może wróci do tego szpitala, a może po prostu wejdzie w macierzyństwo ze wsparciem, z poczuciem, że wielu ludzi w nią wierzy: nie tylko doula, ale i lekarz, położna czy salowa. To jest ważne dla kobiet – żeby nie być tylko kolejnym przypadkiem. 

J.S.: Nie wyręczasz personelu medycznego, ale też nie wtrącasz się w jego pracę. 

M.B.: Nie ma zależności służbowej między personelem medycznym a mną. Moim pracodawcą jest kobieta, z którą przyjeżdżam do porodu. Mamy to też w standardach w Stowarzyszeniu DOULA w Polsce, że nie wolno nam mówić za rodziców. Po to się spotykamy przed porodem, aby ustalić preferencje porodowe kobiety i ewentualnie w sali porodowej przypominać jej, co było dla niej ważne. Ale nie mam prawa powiedzieć położnej czy lekarzowi, co mają robić.
Ważne jest, aby kobieta idąca do porodu miała świadomość tego, co może się stać. Pomagają w tym szkoły rodzenia, ale nadal za mało Polek bierze w nich udział.

J.S.: Czy szkoła rodzenia jest potrzebna także tym, którzy chcą wynająć doulę?

M.B.: Tak. Zachęcam pary, by najpierw poszły na zajęcia. Jeśli były jakieś kwestie, o których chciałyby dowiedzieć się więcej, to rozmawiamy o tym. Ale ważne jest spotkanie się w grupie ludzi, którzy są na tym samym etapie życia i przeżywają to samo. Trochę jak w tej afrykańskiej wiosce. 

J.S.: A na czym polega opieka douli po porodzie?

M.B.: Czasem wystarczy tylko przyjść i posiedzieć obok, porozmawiać. Jeśli są jakieś problemy, np. z karmieniem piersią, mogę coś wyjaśnić albo – gdy zobaczę, że sprawa jest poważniejsza – doradzić skontaktowanie się z doradczynią laktacyjną. Doula może być takim pierwszym kontaktem – nie chowa się w cień, ale wie, że czasem powinien wkroczyć ktoś inny. Mogę przypomnieć o położnej środowiskowej albo zasugerować wizytę u psychologa. Mam taką listę sprawdzonych kontaktów na terenie Warszawy, którymi mogę się podzielić. 

J.S.: Podobno zdarzają się nawet wieloletnie związki douli z rodzinami?

M.B.: Bywa, że „chemia” pomiędzy doulą a rodzącą jest tak silna. Ale wówczas zamykamy tę część zawodową ostatnim spotkaniem, a potem przechodzimy na grunt prywatny. Mam kilka takich dobrych znajomości czy wręcz przyjaźni.  

J.S.: Udaje ci się pogodzić doulowanie z życiem prywatnym?

M.B.: Miałam taki okres, kiedy pracowałam intensywnie: dużo spotkań, dużo porodów. Było mi z tym dobrze, ale moim dzieciom chyba trochę mniej. Dawały mi do zrozumienia, że chciałyby częściej mnie widywać w domu. Teraz mam wrażenie, że osiągnęłam równowagę. Towarzyszę w kilku porodach rocznie, nie więcej. I już nie mam takiego lęku, że jeśli odmówię, to kobieta nie znajdzie nikogo innego. W Warszawie dziś bez problemu można wynająć fajną doulę.

J.S.: Wychowałaś już sobie zastępczynie?

M.B.: To chyba raczej partnerstwo niż zastępstwo. Ale raz mi się zdarzyło, że nie mogłam pojechać do porodu „swojej” pary i musiałam poprosić o zastępstwo. Bardzo to przeżyłam.

J.S.: Te więzi są tak silne?

M.B.: Dla mnie tak. Traktuję doulowanie jak takie wypuszczanie matki w świat. Z początku ona czy oni oboje dzwonią do mnie często, pytają o różne rzeczy. Potem robią to coraz rzadziej, bo coraz częściej sami znajdują odpowiedzi. I dzwonią tylko po to, by się upewnić, czy robią dobrze, a ja pytam ich: „A jak sądzicie? Przecież to wy jesteście rodzicami”. 

J.S.: Czyli w pewnym sensie jesteś coachem.

M.B.: Podszkoliłam się w tym, ale bardziej po to, żeby pracować z moimi stażującymi doulami. Gdy pracuję z nimi, jestem trochę coachem, trochę mentorką, trochę liderką. Jeśli chodzi o kobiety w okresie ciąży czy okołoporodowym, wolę być coachem niż doradcą. Wolę, by same znajdowały rozwiązania, a nie dostawały je ode mnie.  

J.S.: Sądzisz, że opieka nad kobietami w ciąży i rodzącymi będzie u nas kiedyś na takim poziomie jak na Zachodzie? Moja żona czasem ogląda angielskie filmy dokumentalne z porodówek i te różnice są wyraźne.

M.B.: W Wielkiej Brytanii położna tak jak w Polsce jest niezależną specjalistką od fizjologii, ale różnica polega na tym, że tam jest traktowana jak niezależna specjalistka. Istnieją oddziały prowadzone przez położne i dopiero wtedy, gdy są problemy, wzywany jest lekarz. Gdy położne czują, że są u siebie, panuje inna atmosfera. Nie muszą o nic walczyć. Mam nadzieję, że dojdziemy do tego także w Polsce, bo zmiany idą w dobrym kierunku. Śmieję się, że to, co robię teraz – szkolenia, działalność w stowarzyszeniu – jest dla moich dzieci. Żeby, gdy dorosną, mieszkały w bardziej przyjaznym narodzinom państwie. Bo choć widzę duże zmiany w ostatnich kilkunastu latach, to wiem, że jeszcze długa droga przed nami.
 

Małgorzata Borecka. Mama trzech córek i dwóch synów. Wykładowczyni, mentorka, trenerka i certyfikowana doula – od 2011 r. Prezeska Stowarzyszenia DOULA w Polsce. Wiedzę zdobywaną na licznych konferencjach, seminariach i sympozjach poświęconych tematyce okołoporodowej i rodzicielskiej przekazuje młodym matkom i ojcom. Uczy masażu antykolkowego i dziecięcego, propaguje masaż chustą rebozo.

Focus Coaching Extra