Promem zmierzającym w kierunku Bornholmu płyną dwie zaprzyjaźnione pary. Każda z nich jest trochę jak ta wyspa, która powstała na styku dwóch różnych płyt tektonicznych. Pod harmonijnym pejzażem kryją się pęknięcia. Bohaterowie filmu Anny Kazejak „Fucking Bornholm” są na życiowym półmetku. Pozakładali rodziny, wiedzą, w jakim kierunku zmierzają. A może tak im się tylko zdaje? Maja (Agnieszka Grochowska) i Hubert (Maciej Stuhr) to stabilne małżeństwo: ona skupiona na wychowaniu dwóch synów (studia rzuciła), on prawnik perfekcjonista. Zdążyli się już sobą trochę znudzić, więc z ciekawością i odrobiną zazdrości przyglądają się świeżej relacji wspólnego przyjaciela. Dawid, mimo że rozwiedziony, zdaje się czerpać więcej radości z życia – niedawno poznał na Tinderze młodszą od siebie studentkę psychologii (Grzegorz Damięcki i Jaśmina Polak). 
Coś wstrząśnie koleżeńskim układem na tyle mocno, że będą musieli zadać sobie pytania. Czy każdy związek ma datę ważności? Kiedy kończy się miłość? Słuchać, co podpowiada intuicja, a może zdać się na rozum? I wreszcie: czy warto zmieniać kurs tego promu, którym się przez kilkadziesiąt lat płynęło? 

Chcę czy muszę?

– Kryzys wieku średniego z perspektywy kobiety to tylko jeden z tematów tej opowieści. To także próba spojrzenia wstecz i zastanowienia się, w jakim punkcie jesteśmy, podróż w głąb siebie – mówi Anna Kazejak, rocznik ’79, która po latach małżeństwa dziś sama jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Tytuł podwójnego wywiadu, którego sześć lat temu udzieliła ELLE z mężem, reżyserem Leszkiem Dawidem, brzmiał „Północ – południe”, bo nie kryli, że ich relacja jest rozpięta na dwóch biegunach: fascynacji i różnic („Ona marzy o Skandynawii, on o Hiszpanii, ona woli patrzeć w przyszłość, on uważnie przygląda się przeszłości” – pisaliśmy wtedy, co Anna kwituje śmiechem). Zwyciężyły różnice. Przyznaje, że sporo czasu ze scenarzystą Filipem Kasperaszkiem spędzili, dyskutując nad tym, czy w ogóle jest szansa na to, żeby kobiety i mężczyźni dogadali się w uczuciach. – Powstał film o tym, jak paradoksalnie mało i jak wiele trzeba, żeby związek przetrwał próbę czasu – mówi reżyserka. 

Czy okoliczności, w jakich żyjemy – pandemiczne i wojenne sztormy – potęgują pytania, które zwykliśmy zadawać sobie, kiedy na horyzoncie majaczy czterdziestka? – Zdecydowanie tak. Mało kto wychodzi z takich wydarzeń bez przemyśleń – zgadza się psychoterapeuta Jacek Gientka, założyciel poradni „W stronę zmiany”. – Jesteśmy bardziej skłonni do tego, żeby robić podsumowania. Bo może jakieś plany wydawały się ważne w wieku dwudziestu paru lat, ale potem okazały się marginalne? A w związku z tym, czy jest coś, co mogę lub chcę zmienić? Bo czasami wcale zmieniać nie muszę – podkreśla. 

Lektur na ten temat tego, jak się zorientować, czy przypadkiem nie gramy głównej roli w cudzym przedstawieniu według nie swojego scenariusza, jest aż nadto. W „Odnaleźć sens w drugiej połowie życia” amerykańskiego analityka jungowskiego Jamesa Hollisa czytamy, że „nigdy już nie będziemy mieli większych możliwości wyboru, więcej lekcji historii, z których moglibyśmy czerpać naukę. Nigdy też nie będziemy posiadali większej emocjonalnej elastyczności, większego rozeznania w kwestii tego, co jest dla nas dobre, a co nie, lub głębszego, czasem bardziej desperackiego przeświadczenia o tym, jak ważne jest, abyśmy odzyskali nasze życie”. Nie wszyscy mają taką potrzebę z prostego powodu: nie czują, by musieli cokolwiek odzyskiwać. – Rozmawiałam kiedyś z koleżanką dziennikarką, która pisała tekst o dojrzałości. Dopiero co przekroczyłam dwudziestkę i nie miałam bladego pojęcia, o czym mówi. Odpowiedziałam, że czuję się dziewczyną i całe to poradnikowe ględzenie o kobiecości mnie nie dotyczy: jestem beztroska, mieszkam sama, jak chcę pić wino i tańczyć, po prostu to robię – przekonuje Anita, graficzka freelancerka. – Znajoma odpowiedziała mi wtedy: „Zobaczysz, jak będziesz miała dzieci, to ci się zmieni”. No i mam dwoje dzieci, jedno prawie 10-letnie, a czuję się tak samo zwariowaną dziewczyną jak 20 lat temu – nadal chodzę w vansach, a szczytem elegancji jest dla mnie czarna kiecka włożona do adidasów. Mało tego, wydaje mi się, że to się nigdy nie zmieni. Im dalej w las, im bardziej samodzielne dzieci, tym bardziej chce mi się wracać do czasów małolactwa. Jaki półmetek? – irytuje się Anita. – Potrzeby mam te same: ruchu, tańca, poznawania ludzi, spontanicznych wyjazdów. Tak, konfrontuję się z upływem czasu. Gdy idę na zajęcia deskorolkowe z dziećmi i instruktor mówi do mnie: „A mama niech sobie usiądzie i poczeka”. Teraz już wie, że „mama” umie zrobić kickflipa i też jeździ z synami. – Czasami zmianą jest uświadomienie sobie, że pewnych rzeczy nie trzeba, a pewnych nie można zmienić, jak choćby upływ czasu – dodaje Jacek Gientka. Dylemat, czy słuchać głosu rozsądku, czy intuicji, podsumowuje: – Moje podejście jest takie, że intuicja to część rozumu, tylko nieuświadomiona. Coś, o czym myślimy, ale co niekoniecznie głośno nazywamy. Dlatego dobrze jest przede wszystkim słuchać siebie („Czy czuję się dobrze w miejscu, w którym jestem?”), a nie otoczenia czy opinii z mediów społecznościowych. Przydatna bywa terapia. Anita, która ma za sobą rok spotkań w nurcie poznawczo-behawioralnym, podsumowuje rezultaty tego procesu w swoim stylu: – Cytując film „Lejdis”, im jestem starsza, tym szerszych spódnic potrzebuję, bo z każdym dniem mam więcej rzeczy w dupie.

Jak się zorientować, czy nie gramy głównej roli w cudzym SPEKTAKLU według nie swojego scenariusza?

Kilka kroków w tył

Łatwo powiedzieć. Sylwii, scenarzystce, której czterdziestka stuknęła w szczycie zachorowań na COVID-19, więc świętowała ją samotnie, wyrażanie swoich potrzeb zawsze sprawiało trudność. Ma za sobą 15 lat terapii, którą nazywa „rehabilitacją dla duszy”: – Zmieniam psychoterapeutów, kiedy czuję, że nic więcej z tych spotkań nie wyciągnę i to koniec pewnego procesu. Za każdym razem trwa on jakieś dwa-trzy lata. Dzięki temu z większą biegłością umiem nazywać to, co mnie spotyka – uważa. Urodziny zbiegły się ze śmiercią mamy. Bolało, ale zahartowało ją w bojach. Umiała przyznać przed sobą: „Jestem alkoholiczką”, mimo że wcześniej uważała, że pije w towarzyskiej normie. Od roku żyje w trzeźwości. Zmieniła pracę, w której szef pohukiwał na nią i pracowników. Myśli o macierzyństwie, ale żeby nie podejmować decyzji o związku pod presją zegara biologicznego (samotnego wychowywania dziecka nie bierze pod uwagę), zdecydowała się zamrozić jajeczka. To wszystko wydarzenia z ostatniego roku. – Uważam, że zadawanie sobie w okolicy czterdziestki pytań dotyczących tego, czy jest mi w życiu dobrze i czy powinnam coś zmienić, jest zdrowe i nie należy od nich uciekać, ale się z nimi konfrontować – podkreśla. – To tak, jak by zrobić kilka kroków w tył i spojrzeć na siebie z szerszej perspektywy. Moja ciężka praca nad tym, żeby mieć lepszy kontakt z sobą, przynosi profity – uważa Sylwia. Dzięki temu łatwiej wchodzi w relacje i – jak zaznacza – łatwiej z nich wychodzi. Ta umiejętność bywa przydatna, bo na Tinderze, a to główne źródło jej randkowych znajomości, zwykle trafia na niedojrzałych mężczyzn, którzy wiedzą, czego chcą tu i teraz, ale nie mają planu na dalszą znajomość ani poczucia konsekwencji swoich zachowań. – Odnoszę wrażenie, że spotykam się ze studentami, mimo że są w moim wieku albo starsi – uważa. Kiedyś brnęłaby w znajomość. Dziś nie daje szansy ludziom, którzy ją rozczarowują lub sprawiają, że czuje się źle. Rozpoznaje sygnały ostrzegawcze: – To może być nawet fajny reżyser, ale jeśli mnie krytykuje, chociaż jeszcze się dobrze nie poznaliśmy, udziela rad na podstawie kilku faktów z życia, mimo że go o to nie prosiłam, albo jest nachalny, nie lekceważę swojego pierwszego wrażenia. Patrzę na tę osobę w czasie teraźniejszym, zamiast sobie wyobrażać, jaka będzie za kilka lat. 

Trzymam się tych, których lubię

„Pytania, jakie można sobie postawić, kiedy osiągnęło się już pewien wiek, są bardzo proste, a odpowiedzi trudne, ale właśnie na poszukiwaniu odpowiedniej odpowiedzi polega cała duchowa przyjemność naszego życia” – pisał filozof i historyk idei Marcin Król w felietonie „Być panem samego siebie” na łamach „Res Publiki Nowej”, zauważając, że „gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką piątką człowiek albo nagle mądrzeje, albo nagle głupieje. Są naturalnie tacy, którym nic takiego się nie zdarza, bo zawsze byli mądrzy albo (częściej) zawsze byli głupi. Większość jednak przeżywa w tym czasie mniej lub bardziej radykalne rewolucje”. Jego konkluzja, a sam miał wtedy 51 lat, była najprostsza pod słońcem: „Trzeba zatem powiedzieć sobie przede wszystkim, że to, co nam sprawia przyjemność, jest przyjemne, a wszystko inne jest nieprzyjemne”. Zarówno zwolenniczki zmiany, jak i te, które komfortowo umościły się w życiu jak Anita, w jednym są zgodne: z czasem przychodzi poczucie, że na pewne sprawy nie ma już czasu i cierpliwości. Anita: – Mnóstwo rzeczy odpuściłam. Jeżeli wkurza mnie wożenie dzieci na piłkę nożną o siódmej rano, to ich nie wożę. Zawodowo miałam okres, że spinałam się, nie wierzyłam w siebie, stresowałam. Nadal pracuję więcej, niż powinnam, ale ponieważ jestem na freelansie, staram się mieć wokół siebie ludzi, których lubię. Jak mnie ktoś wkurza, chce, żebym się zarzynała dla jakiegoś projektu, potrafię powiedzieć: „Nie gram w tę grę”. A najlepsze, że kiedy się okazało, że stawiam warunki, to wcale nie dostaję mniej zleceń. I tak jest w każdej dziedzinie: trzeba być egoistką i robić sobie dobrze. 

Martyna, rocznik ’80, edukatorka: – Nie marnuję już czasu na złe filmy, kiepskie spektakle i książki, ale też na niekończące się dyskusje z ludźmi, na których mi nie zależy. Jeśli ktoś np. obstaje przy swojej ksenofobicznej narracji, to nie zapieniam się, żeby to zmienić. Live and let live. Żyj i pozwól żyć innym. Całego świata nie zbawię, mimo że chęć, by zmieniać go na lepsze, mieści się w moim życiowym credo – mówi. Nie wszystko ostatnio poszło tak, jak by chciała. Miała wychuchany, dopieszczony projekt edukacyjny, który zamierzała realizować w szkołach i – bam! – pandemia jej to zniszczyła. – W prezencie urodzinowym dostałam lockdown. Teraz nie ma już przestrzeni do takich projektów, bo szkoły żyją kolejnym kryzysem, uchodźczym. Musiałam poszukać stałej pracy, którą podjęłam z rozsądku, i każdego dnia zagryzam zęby, a potem stwierdzam: „Masz etat, ubezpieczenie, ciesz się”. – Czasem nam się wydaje, że stanęliśmy pod ścianą, spod której nie ma ucieczki. Jak z wyspy, na której toczy się akcja filmu. A potem się okazuje, że to nie koniec świata, że za tą ścianą, za wodą, jest coś jeszcze – dodaje reżyserka „Fucking Bornholm”, w którym jedna z bohaterek obiera kurs na niezależność. Martyna mówi, że szuka dla siebie „każdej szczelinki” na rozwój, mimo przeciwności realizuje plany. – Zależy mi na tym, żeby budować mosty międzykulturowe, na razie robię to w przestrzeni prywatnej. Łączę przyjaciół z Polski, Izraela, Niemiec, religijnych i niereligijnych. Kolejny „most” buduję z kolegą, który uciekł z Moskwy, chcę, żeby jego głos wzmacniał antyputinowskie nastroje w Rosji – opowiada. Robi to, co podpowiada Jacek Gientka – wykorzystuje kryzys jako szansę. – Można pozostać ze starymi nawykami, zachowaniami, poglądami itd., ale zmiana, nawet jeśli tego nie chcemy, będzie postępować. Trzeba oswoić się z tym, co nieuniknione, żeby radzić sobie w nowych sytuacjach – przekonuje psycholog i na dowód tego przytacza mem: „Mistrzu, jak długo trzeba czekać, aż coś zmieni się na lepsze?”. „Jeśli będziesz czekać, to nawet całe życie”.