Arkadiusz Jakubik: Jest Dobrze, fot. Artur Wesołowski

Masz dwóch synów, 16-letniego Kubę i 13-letniego Janka. Jakim jesteś ojcem?
Dobrym. U mnie panuje zasada kija i marchewki. Chyba marchewki jest więcej. I jest granica, za którą nie możemy się posunąć. Ja staram się przede wszystkim rozmawiać. Nienawidzę ani nie stosuję terroru, wojskowej dyscypliny. Nie, że godzina 22 i światło zgaszone w pokoju. Natomiast mam jasno określone pryncypia, do jakich granic mogą się moi synkowie posunąć. Tata jest dobry, ale wiedzą, że jak przegną pałę, to tata jest wtedy bardzo, bardzo zły. I boją się go wtedy, mają do niego szacunek, bo to tata wymierza kary, szlabany. Ale też daje prezenty. Z racji stu tysięcy rzeczy, którymi się zajmuję naraz, świadomie zrezygnowałem z życia towarzyskiego, nad czym czasem ubolewam. Każdą wolną chwilę spędzam w domu. Wczoraj na przykład odebrałem młodszego wcześniej ze szkoły i pojechaliśmy do lekarza, potem graliśmy z Jankiem w squasha. Ze starszym chodzimy do kina. Zabieram go do Turynu na festiwal filmowy, gdzie pokazujemy „Drogówkę”. Miałem jechać sam, ale pomyślałem, że Kubie tosprawi przyjemność. W wakacje we dwóch skoczymy na jakiś rockowy festiwal. To już są takie poważne, męskie wyprawy.

Chodzisz na wywiadówki?
Akurat na wywiadówki częściej chodzi Agnieszka. Ale mój kalendarz przeplata się zawodowo i prywatnie. Spójrz, tu mam wpisany koncert Dr. Misia w Krakowie, tu Agnieszka gra w „Policie” Józefowicza, tu mam casting do spektaklu w Katowicach, a tu przedstawienie Kuby w liceum. Mówiłem swoim synkom, że jak któryś się zapisze do kółka teatralnego, to przywiążę do kaloryfera i nie puszczę, ale zaczynam się poddawać. Starszego ciągnie na scenę. Na festiwalu teatralnym w Liceum Czackiego wystawili „Łysą śpiewaczkę” Ionesco. Szkoła i nauka spadły na drugi plan. U mnie sprawy domowe to świętość. Sprowadziłem mamę, mieszka w Piasecznie niedaleko nas, w Józefosławiu z kolei mieszka mój młodszy brat, operator filmowy, Mirek. Raz w miesiącu robimy rodzinny obiad. Nikogo nie trzeba do tego namawiać. Jest fajnie, normalnie.

W domu rodzinnym jako dzieciak dostałeś wsparcie?
Wiesz, to trudny temat do rozmowy. Ja jeszcze tego w sobie nie przepracowałem. Dzieciństwo każdy miał trudne. Dorastałem w małych Strzelcach Opolskich. Długo ciążyła mi ta prowincja. Musiało upłynąć sporo czasu, bym zdał sobie sprawę z tego, że zawsze będę obcy. Gdy przeniosłem się ze Strzelec do Wrocławia, czułem przepaść. Gdy przyjechałem do Warszawy, znów miałem wrażenie, że przyjeżdżam z prowincji. Z „małego” Wrocławia.

W szkole aktorskiej we Wrocławiu miałeś kompleksy?
Gigantyczne. Wyszedłem z domu z niskim poczuciem własnej wartości. Patrzyłem, jak moi konkurenci są na „ty” z profesorami. Piękni, oczytani. W modnych fryzurach i okularach. A ty jesteś nikim. Nie znasz knajp, do których chodzą, nie przeczytałeś tych wszystkich książek, które trzeba, nie wiedziałeś, dokąd jeździ tramwaj linii nr 2.

No tak, ale to Ty dostałeś się na wydział aktorski z pierwszą lokatą.
Szybko sprowadzili mnie na ziemię. Miałem straszną wadę wymowy, krzywy zgryz, na dodatek się jąkałem. Profesor od dykcji rozdał na początku października teksty Tuwima i Brzechwy. I więcej się nie pojawił. A na egzaminach katastrofa. Zagrozili mi usunięciem z uczelni. Na szczęście przenieśli mnie do innej grupy, zaopiekowała się mną prof. Walczak. Trzy, cztery godziny dziennie uczyłem się z korkiem w zębach wymawiać na nowo każdą spółgłoskę. Katorżnicza robota. Ale byłem zawzięty.

Patrzę na Ciebie i myślę: ,,Ten facet nie może mieć kompleksów. Bezpretensjonalny gość, który niczego nie udaje”. Ty miewasz w ogóle gorsze dni?
No pewnie. (śmiech) Nawet nie wiesz, jak często. Jestem typem introwertyka. Wszystko do środka, rzadko się zwierzam. Problemy muszę przemleć sam z sobą. Jeśli coś mnie boli, uwiera, gadam z Agnieszką, dzwonię do brata albo do przyjaciela z czasów studenckich, Roberta. Częściej dzwonią do mnie inni. Ponoć dobrze słucham. Zwierzenia zawsze zachowuję dla siebie. Nie jestem typem, który z życia innych robi środowiskowe opowieści.

Do życia nakręcają Cię ludzie? Budzisz się w kiepskim nastroju, ale to pierwsze spotkanie, pierwszy odebrany telefon, dobra wiadomość sprawiają, że chce Ci się żyć.
Skąd wiesz? Masz tak samo?

Podobnie.
Mam takie dni, że nie chce mi się ruszyć. Nie chce mi się gadać. Nie lubię ludzi. Nie chcę się z nimi spotykać, zamykam się w swojej skorupie. Od rana do nocy siedzę przy komputerze i piszę. A bywa, że jeden telefon, jedna wiadomość, uruchamia lawinę fajnych rzeczy. Natychmiast się otwieram. Wsiadam do samochodu i mogę zdobywać świat. Mogę zrobić wszystko. Otworzyć każde drzwi.