FILM: „Wesele” Wojciech Smarzowski, Kino Świat

To jest "Wesele", które wciąż trwa, które się nie kończy. Dudni. Nie traci tchu. Zatraca się w szaleństwie, chamstwie. Nowe obraz Wojciecha Smarzowskiego, jest doskonale znanym nam obrazem, może nie dla wszystkich komfortowy w przeglądaniu się własnego odbicia, ale przecież tchórzostwo wyłazi nam z butów i zamieszkało na wieki pod paznokciami. W tym roku mija 120 lat od powstania i pierwszego wystawienia "Wesela" Wyspiańskiego. Zbieżność nieprzypadkowa, bowiem i w jednym i w drugim obrazie znajdziemy te same postaci, przywary, traumy, wady, które próbujemy zatuszować. I w jednym i w drugim spotykają się duchy przeszłości, dybuki, Stańczyki i małości, które próbujemy zapić, wymazać, albo wykupić za bardziej wygodną prawdę czy złoty róg. Od prawdy i pamięci nie da się uciec, ani od tego, że zdarzyło się coś takiego jak pogrom w Jedwabnem. Smarzowski proponuję nam kino publicystyczne, niemal dokumentalne, które dotyka najpotężniejszego tematu i szukania odpowiedzi na pytanie z czego utkana jest polskość.

Przy tym ciężarze to dalej wciąż kino, zabawa formą, mieszkanie gatunków, temperatur, ciągle bodźcowanie widza. Reportaż spotka się tu z poezją (przepiękna scena żydowskiego wesela). I nie ma już ani miejsca, ani czasu na półśrodki, bowiem zło nigdy nie spadło z nieba, a zrodziło się miedzy nami. Musimy całkowicie upaść jak bohaterowie filmu Smarzowskiego, by móc na nowo zbudować nowy kręgosłup, bo ten, który mamy już nas nie niesie. Widziałem większość filmów Zanussiego, Wajdy, Munka, Holland, Kutza, Pawlikowskiego czy Smarzowskiego, z którym nie zawsze było mi po drodze, ale ten skondensowany obraz narodu uważam za jedno z największych dzieł próbujących odpowiedzieć dlaczego nie potrafimy docenić najważniejszego czyli wolności, którą na własne życzenie nam się odbiera. I to wesele nigdy się nie skończy. Zabawa będzie trwać, a Mateusz Więcławek jest objawieniem kina.

WYSTAWA: „Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek”, Dom Spotkań z Historią w Warszawie

Wystawa „Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek” towarzyszy książce pod tym samym tytułem, która została wydana w czerwcu tego roku. Jest jednocześnie jej uzupełnieniem. Ekspozycję tworzy niemal 150 zdjęć trzynastu fotografek, w tym bohaterek książki: Anny Beaty Bohdziewicz, Anny Marii Brzezińskiej, Iwony Burdzanowskiej, Joanny Helander, Marzeny Hmielewicz, Anny Michalak-Pawłowskiej, Anny Musiałówny, Anny Pietuszko-Wdowińskiej, Agnieszki Sadowskiej i Mai Sokołowskiej oraz Anny Białej, Małgorzaty Kujawki i Anny Łoś. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych te polskie fotografki często były jedynymi kobietami w męskich zespołach lub pracowały w pojedynkę.

Autorki pokazywanych zdjęć zajmowały się fotografią różnego rodzaju. Pracowały także jako fotoedytorki czy były szefowymi działów fotograficznych w redakcjach dzienników. Publikowały w cenionych polskich i zagranicznych tytułach prasowych, prezentowały zdjęcia w albumach i na wystawach. Dla wielu z nich fotografia jest sposobem na życie. Ekspozycja jest przekrojowym spojrzeniem na polską fotografię od lat 70. do 90. XX wieku. Są to zarówno zdjęcia wydarzeń politycznych, sportowych czy portrety, jak i fotografie ukazujące życie codzienne. Całość uzupełnią aparaty, publikacje, stykówki i inne pamiątki bohaterek wystawy. Wystawa potrwa do lutego przyszłego roku.

KSIĄŻKA: „Życie. bierz mnie” Jarosław Szubrycht, Wydawnictwo Literackie

To jest książka wydana z okazji 30. rocznicy śmierci Andrzeja Zauchy, który zginął z ręki zazdrosnego męża. Tego wielkiego muzyka przypomina Jarosław Szubrycht, który w pracy nad książką "Życie, bierz mnie" spotkał się z ponad 60 osobami, które znały Zauchę, przez to wiele białych plam z jego życia dostało nowych barw. To opowieść, która dzieje się w Krakowie, w rodzinie dotkniętej przez wojnę. Rodzinie, w której mały Andrzej wychowuje się u ciotki, zamiast u zapracowanych rodziców. Na początku był sportowcem, pływał na kajakach. Był nawet w kadrze narodowej. I później nagle okazało się, że muzyka jest dla niego ważniejsza. Zostawił kajak, wodę, wiosło i zaczął interesować się bliżej muzyką.

Dla muzyki zostawił też wyuczony zawód, a był zecerem. Scena, szczególnie ta "opolska" była jak mówił jego domem. Potrafił jak nigdy inny wtedy z lekkością śpiewać muzykę soul i r'n'b. Zaucha artysta był postacią krakowską ze wszech miar, lubił ludzi, biesiadować, bywać. Słynął z rubasznego poczucia humoru, wychowanek klubu Pod Jaszczurami, miejsca w którym gromadziły się najważniejsze dusze artystyczne miasta. Schronienie od światła nocy znajdował w domu, w którym czekała na niego żona Elżbieta, której śmierć bardzo mocno przeżył. A potem związał się z kobietą i zapłacił za to największą cenę. Najważniejsze w barwnym życiu w ówczesnej szarzyźnie jest to, że autor tej biografii nie szuka tu rozgłosu analizując jego tragiczną śmierć. Oddaje nam rzetelnie usnuty portret, w którym najważniejsza jest muzyka. A ta Andrzeja Zauchy jest zdecydowanie niesłusznie zapominana i warto przy okazji tej świetnej książki do niej powrócić.

KSIĄŻKA: „Majorka. Nie tylko pod palmą” Anna Klara Majewska, Wielka Litera

Opowieść Anny Klary Majewskiej zaczęła się banalnie, kiedy to dwie dekady tematu przyleciała na wakacje do stylowego hotelu La Residencia w malowniczej miejscowości Deia na Majorce. Majorka należąca do archipelagu Balearów zwanych po hiszpańsku Islas Baleares oczarowała ją od pierwszego wejrzenia i tak przez lata powracała, pisała o niej książki, zatapiając się w historię wyspy, której kultura zaczęła się około 500 roku p.n.e.

Dziś to miejsce, które odgruzowuje się od lat źle prowadzonej turystyki, na której królują klub sportowy dla procarzy czy hodowle głębii. Miejsce o smaku lokalnych potraw jednogarnkowych, jagnięciny z bakaliami i makaronem czy sernika w glinianym greixonerze, który podobnie jak słynne marokańskie gwizdki od lat przyciągają nie tylko turystów, ale i niegdyś samego Joana Miro. Rzeźbiarz Miro to niejedyny miłośnik krajobrazów Majorki, bywał tu także Fryderyk Chopin, CHarlie Chaplin czy Grace Kelly. Polecam Wam opowieść Majewskiej, o przepięknych ogrodach, nie zachodzącym słońcu, plamach i aromatu pomarańczy i drzew migdałowych, bo jest w niej o zarówno namiastka egzotyki, której poznawanie i odkrywanie fascynuje, z każdą następną stroną, ale i odbicie, pełne wad, naleciałości, które doskonale znamy, jak chociażby niewygodna plamka z historii o pogromie Żydów przez Chrześcijan.