Wielopłaszczyznowa jest twoja najnowsza powieść. Można ją odczytać na wiele sposób. Dla mnie to jednak także apoteoza kobiecości.

W „Ludzkiej rzeczy” jest cały rozdział traktujący o kobiecości świata i ten drugi tom nie ma prawa się różnić od pierwszego, ponieważ nie przestałem wierzyć, że świat w swoich najlepszych przejawach jest fundamentalnie kobiecy. Mój pierwszy wywiad po debiucie powieściowym ukazał się w magazynie feministycznym i nosił tytuł „Jestem starą kobietą”. Nic się nie zmieniło, nadal nią jestem. To jest zresztą zaklęte w polszczyźnie. Większość z tego, co ma znaczenie w kulturze, u nas jest rodzaju żeńskiego: miłość, prawda, nadzieja, myśl, odwaga… Dowody wyższości żywiołu kobiecego są poukrywane w naszej mowie, czyli w myśleniu. Jestem tylko częścią języka.

Wbrew pozorom w polskiej literaturze nie ma wcale tak wielu wyrazistych postaci kobiecych, a u ciebie nawet kilka. Zacznijmy od bohaterki najbardziej nieoczywistej, czyli Warszawy. A „Warszawy są co najmniej dwie: miasto wielkich dążeń i miasto nikłych osiągnięć”.

Warszawa jest fenomenem ontologicznym nieznanym nigdzie indziej. Więcej niż miasto. Nie da się jej porównać do niczego innego. Jądro nieistnienia. Dziś widzimy krajobraz po Aleppo i po Mariupolu, ale tymczasem nikt tam nie mieszka, a my tu mieszkamy. Nasi dziadkowie i rodzice skolonizowali ten koniec świata w kilka tygodni i dźwignęli z gruzów w kilka lat. Akt bez precedensu i chyba nie do powtórzenia nigdzie indziej. A gdzie znajdziesz miasto, przez które przetoczyły się dwa tragiczne powstania w ciągu niespełna półtora roku?

Akcja „A to było tak” toczy się tuż po wojnie. Wtedy najważniejszym miejscem w naszym mieście był dworzec Warszawa Główna. Osobny świat z własnym językiem, zwyczajami, prawem, z własną kulturą. Tutaj się handlowało, jadało, kradło, spółkowało. To tu się wracało z wojennej tułaczki. Serce nieistniejącego miasta.

Na Głównej spotykali się wszyscy: kurwy i złodzieje, milicjanci i ubecy. I tutaj królowała Sara.

Sara Farbarowicz jest postacią autentyczną. Była żoną Icka Farbarowicza, ktorego rodzice planowali, że zostanie rabinem, ale on wybrał karierę kryminalisty. Spędził w więzieniu w sumie kilkanaście lat, w więzieniu nauczył się polskiego, w więzieniu został pisarzem szerzej znanym jako Urke Nachalnik. Debiutował zza krat w wydawnictwie Rój Melchiora Wańkowicza. Na wolności jego kariera nabrała rozpędu. Zupełnie przyzwoite dochody przynosiły mu opowiadania pisane w jidysz, drukowane w wielkich nakładach w żydowskich pismach w Ameryce. W Warszawie na spotkania autorskie wynajmował salę filharmonii i zawsze miał komplet publiczności. Nie był popularny, był sławny. Mieszkali z Sarą w Otwocku. Po donosie sąsiadów został rozstrzelany na samym początku wojny. Nie wiadomo co stało się z Sarą. Ślad po niej zaginął. Postanowiłem dać jej dalsze życie. Dałem jej przeżyć wojnę, okupację i założyć na Głównej biuro rzeczy znalezionych. To ona rządzi bandą apaszów, bo po pierwsze jest od nich dużo mądrzejsza, a po drugie była przecież żoną króla złodziei. Kogo mają słuchać, jeśli nie jej?

No i do tego listy pisze do niej sama królowa brytyjska.

To także historia prawdziwa, tyle, że mojej mamy. Lata temu wybrała się do Londynu. Po powrocie do Polski okazało się, że zgubiła w Londynie cenną bransoletkę, rodzinną pamiątkę. Niepocieszona napisała do londyńskiego lost & found i niebawem otrzymała pismo: „opisany przez panią przedmiot znajduje się w naszym posiadaniu, uprzejmie prosimy o wskazanie sposobu jego zwrotu”. Mama była pod tak wielkim wrażeniem, że napisała list do królowej, w którym wychwalała jej podwładnych. Ku jej zdziwieniu niebawem przyszła odpowiedź z pałacu Buckingham. Jedna z dam dworu odpisała, że w Zjednoczonym Królestwie uczciwe zachowanie nikogo nie dziwi.

Tę historię podarowałem w powieści Sarze. Kiedy apasze dowiedzieli się, że Sara dostała list od królowej, natychmiast nabrali szacunku, bo nawet prosty bandzior wie, że królowa nie pisałaby do nikogo z gminu. Logiczne więc, że i Sara musi być królową. Tak myślą apasze.

Do Warszawy też ciągnie Wandę, jedną z bohaterek twojej poprzedniej książki „Ludzka rzecz”. Wanda nie może pogodzić się ze śmiercią swojego ukochanego Smyczka. Czuje, że po jego śmierci i jej życie w Piórkowie już się skończyło.

Wanda przyjeżdża z Piórkowa do Warszawy z pewną misją i tu poznaje Sarę. Szybko odkrywa jak bardzo są podobne. Obie, bez pomocy wirującego talerzyka, obcują ze swoimi zmarłymi ukochanymi. Obie, w najgłębszym sensie tego słowa, są ofiarami. I obie, w najgłębszym sensie tego słowa, są samotne. Straciły wszystko. Ale łączy je Warszawa, stolica utraty, bo obie uznały, że w tym miejscu, i tylko w tym, mogą się odrodzić. Trzy siostry.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że sam zacząłeś rozumieć czym jest Warszawa po tym, jak lata temu obejrzałeś w Teatrze Telewizji spektakl Ernesta Brylla „Rzecz listopadowa”.

W ostatniej scenie tego spektaklu pada zdanie: „Gościu, co powiem, krótkie będzie. Miasto, w którym zjadasz obiad, jest grobowcem”. Pamiętam, jak to mną wstrząsnęło. I jak inaczej zacząłem szanować moje miasto. Jak inaczej zacząłem tu wrastać. Jaką pokorę dały mi te straszne słowa.

Mógłbyś opuścić Warszawę? Zamieszkać, gdzie indziej?

Mieszkałem pięć lat w Los Angeles, pięć lat w Nowym Jorku, cztery w Londynie i jeszcze osiem w Lufthansie. Gdy teraz odwiedzam znajome miasta, zachodzę w głowę, jak mogłem tam żyć. Jestem stąd. To jest moje. Im bardziej jestem stąd, tym bardziej jestem mną. W zasadzie mógłbym prowadzić komplety varsavianistyczne dla słoików. Kursy przysposabiające do czytania Warszawy. Lekcje tożsamości, szacunku i szacunku dla tożsamości. Chodzę sobie Wilczą poobiednią porą. Deweloper pięknie odbudował tam jedną z kamienic. Fragment frontowej elewacji zamiast farbą, czy nowym tynkiem, pokrył grubym szkłem. Bo tam nadal widoczne są ślady po kulach. Ta kamienica stoi vis a vis eleganckiego hotelu. Widuję turystów, którzy ją fotografują. Co powiem, krótkie będzie: nie jestem sam z tą pokorą.

Do Warszawy z Piórkowa przyjeżdża też młodziutka Zosia. Co ją pcha w nieznane?

Zosię prowadzi nadzieja, czyli jedno z najbardziej tajemniczych doznań, jakie przytrafiają się istocie ludzkiej. Nie ma takich kategorii epistemologicznych czy logicznych, które można by przyłożyć do tego stanu, a przecież wszyscy doskonale to znamy. Kilka razy dziennie potrafimy powiedzieć „mam nadzieję”, mimo że nie wiadomo, co to dokładnie znaczy. Rachuba zysków i strat? Mapa ryzyka? Statystyka? Rachunek prawdopodobieństwa? Wszyscy ją miewamy i nic o niej nie wiemy. Trzeci tom tej anty-trylogii zadedykuję temu, kto wyjaśni, co to jest ta nadzieja, skąd się bierze i gdzie się mieści…

Ten tom zadedykowałeś Tadeuszowi Konwickiemu. Dlaczego?

Z dwóch powodów. Po pierwsze, to dla mnie najważniejszy prozaik naszej XX-wiecznej literatury. Każdy polski inteligent ma prawo mieć swojego przewodnika. Dla mnie to pan Konwicki. Mój własny Dante. Drugi powód jest bardzo osobisty: gdyby nie pan Konwicki, nigdy nie wydałbym żadnej książki.

Jak to?

Piszę od kiedy nauczyłem się pisać. Właściwie – mną coś pisze. Ale nigdy nie było planu, żeby to wydawać. Od pisania do wydawania tego, co się pisze, jest długa droga i kilka barier intymności do pokonania, włącznie z barierą materialną. Oprócz pewnej dozy ekshibicjonizmu, pisarz, na ile to rozumiem, musi mieć minimum stabilizacji. Zrozumiałem, że zamiast zarabiać na pisaniu książek, najpierw muszę zarobić na pisanie książek. Najlepiej robiąc rzeczy wartościowe, inspirujące i ekscytujące. Tak zostałem odźwiernym.

Masz na myśli na przykład pracę konsula w Los Angeles i przeprowadzenie kampanii na rzecz przyznania Oscara Andrzejowi Wajdzie, szefowanie Instytutowi Adama Mickiewicza czy choćby tworzenie od podstaw Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku?

Około 2002 roku zaprosiłem do Nowego Jorku pana Konwickiego z retrospektywą jego filmów. W tamtym czasie pisałem „Ludzką rzecz”. Utknąłem jednak na jakieś setnej stronie i byłem przekonany, że dalej już nie pocisnę, że to koniec. Zablokowałem się. Pana Konwickiego zameldowałem w hotelu obok mojego mieszkania, żeby miał blisko, gdyby czegoś potrzebował. Którejś nocy zadzwonił i powiedział, że nie może spać. Zaprosiłem go do siebie, coś zjemy, coś wypijemy. Razowy chleb ze smalcem, ogórki kiszone i wódeczka. Pan Konwicki, który nie był przecież nadmiernie rozmowny, opowiadał przez całą noc. To było jak nowela autobiograficzna rozłożona na sześć godzin picia wódki, wspomnienia, których nie znajdzie się w żadnej z jego książek. Powiedział wówczas jedno zdanie, do którego dopisałem brakującą dwieście stron powieści. Nie, to zdanie nie znalazło się w „Ludzkiej rzeczy”. Ale to jest właśnie przykład wpływu wielkich osobowości. Jedno zdanie, cała powieść.

A teraz robimy przeskok do roku 2012. Moja córka, Marysia, ma 25 urodziny. Ja już mieszkam w Warszawie, ona jeszcze w Londynie. Nie wiem, co mógłbym jej podarować na te urodziny. Przychodzi mi do głowy, żeby sprezentować jej powieść, która gnuśnieje w laptopie. Drukuję maszynopis, pięknie oprawiam u introligatora i do samolotu. Na kolacji daję jej to i opowiadam o tym jednym zdaniu, które odblokowało proces. A Maryśka pyta: „A pokazałeś to panu Konwickiemu?”. Zamurowało mnie. Do głowy mi to nie przyszło. Mówię, zgodnie z prawdą, że nie. A Maryśka na to: „No to biegusiem”.

Następnego dnia prosto z lotniska pojechałem do punktu xero, wydrukowałem jeszcze jeden egzemplarz, a później do kawiarni Bliklego, gdzie przed południem zazwyczaj można było spotkać pana Konwickiego. Kiedy zrozumiał po co się tam zjawiłem, był zirytowany, naprawdę bardzo niezadowolony. Patrzył na ten wydrukowany egzemplarz z niechęcią, ze wstrętem prawdę mówiąc. Jeszcze jeden grafoman zawraca mu głowę. To był poniedziałek przed południem. Tego samego dnia wieczorem dzwoni do mnie Tadeusz Konwicki. Konwicki. Dzwoni. Do mnie. Pan Konwicki to mógł dzwonić do Gustawa Holoubka albo Adama Michnika, ale nie do mnie przecież. Kiedy zobaczyłem jego nazwisko na ekranie telefonu, pomyślałem: no to teraz poprosi, żebym nigdy więcej nie dzwonił, nie pisał i nie zaglądał do Bliklego. Tymczasem usłyszałem takie rzeczy, że ich z wrodzonej skromności nie powtórzę. Rozmowę pan Konwicki zakończył pytaniem: „Czy pan sam sobie znajdzie wydawcę, czy ja mam to dla pana zrobić?”. Miałem jakieś wyjście?

Wielka szkoda, że Tadeusz Konwicki nie przeczyta tej powieści i raz jeszcze nie zajrzy do Piórkowa, nie spotka Wandy, Sary, Kominka Wawrzyńca, Kominkowej gadającej ze świniami. I raz jeszcze nie przekona się, że ty, zdając sobie przecież świetnie sprawę z ułomności ludzkiej natury, masz do swoich bohaterów wciąż tak wiele czułości.

To nie jest kwestia usposobienia, to wybór. Nie chcę patrzeć na świat inaczej. Wszyscy znamy pisarzy na wskroś zawiedzonych naturą ludzką, zrezygnowanych i pełnych rozpaczy. Nawet jeżeli czasem dogania mnie gorycz ich wielkich powieści, to nadal chcę bronić mojej wsi, mojego miasta, mojego świata przed popiołem i lamentem. Bo jeżeli tego zaniecham, to z czym zostanę?