Lady Pank nie zwalniają tempa – zespół dopiero co wyprzedał koncerty w całym kraju, a już zostały ogłoszone przyszłoroczne występy. Pretekstem do trasy jest wydanie płyty „LP1”, na której piosenki z debiutu Lady Pank nagrano z udziałem innych artystów m.in. Krzysztofa Zalewskiego oraz Macieja Maleńczuka.

Na spotkanie z Januszem Panasewiczem – wokalistą grupy - przynoszę ze sobą zarówno nowy album, jak i kultowy krążek z lat 80., z charakterystycznym zdjęciem na okładce.

Kuba Dobroszek: Co pan sobie myśli, kiedy patrzy na tych wymalowanych, gniewnych chłopaków?

Janusz Panasewicz: Myślę sobie, że to był znakomity czas dla naszego zespołu.

W jakim sensie?

Dopiero co się poznaliśmy, docieraliśmy się. Paweł z Jarkiem (Paweł Mielczarek i Jarosław Szlagowski – red.) przyszli z Oddziału Zamkniętego, Edmunda (Edmund Stasiak – red.) już znałem wcześniej, bo był z Wrocławia – tam się spotykaliśmy. Janek Borysewicz to wiadomo. Było to dla nas takie wydarzenie, o którym teraz bardziej mówimy niż wtedy.

Dlaczego?

Młodzi chłopcy, dwudziestoparoletni, mieli frywolne podejście – nagrywamy płytę! Kompletnie nie mieliśmy pojęcia, że ten album stanie się ważną płytą w historii polskiego rocka, muzyki rozrywkowej. Było wiadomo, że nieźle nam idzie, że mamy fajne piosenki, ale że to aż tak się rozbuja i da nam całe życie? Bardzo chętnie cofam się myślami do tej spontaniczności, która nam wtedy towarzyszyła.

Jakie ma pan pierwsze wspomnienie związane z Lady Pank?

To było, zdaje się, w Lublinie. Pamiętam, że zadzwonił do mnie Andrzej Mogielnicki i powiedział, że będziemy się nazywali Lady Pank. Byłem zdziwiony: „Słucham?! Po co, dlaczego?”. „Bo wiesz, jest taka piosenka „Mała Lady Punk”, więc co tu więcej wymyślać?” Ulka – obecna żona Mogielnickiego – na takim lustrze napisała szminką nazwę. Tak już zostało.

I tak po prostu młode chłopaki, które chciały grać rocka, nagrały sobie jedną z najważniejszych płyt w historii muzyki?

To były inne czasy, pełne szarości. Nasze teksty i muzyka – czasami nerwowa, bez długich solówek – były bardzo świeże. Wtedy czas oczekiwania na wydanie płyty był bardzo długi, bo myśmy materiał nagrali w 1982 roku, ale czas produkcyjny trwał aż dziesięć miesięcy. Piosenki były co jakiś czas wpuszczane do radia i kiedy się wreszcie album ukazał, to wszyscy mówili, że to „Gratest Hits”, bo były same hity.

Materiał powstawał na warszawskim Wawrzyszewie, prawda?

Tak. Wcześniej wypuściliśmy trzy single – „Mała Lady Punk”, „Minus 10 w Rio” i „Tańcz głupia tańcz” – które nagraliśmy w Krakowie. Samą pracę w studiu pamiętam tak, że dookoła była szarość i duży smutek, a w tym wszystkim my z Andrzejem stojący w kolejce do taksówek: rozbawieni, gadający o piosenkach. Ludzie patrzyli na nas jak na wariatów.

Kiedy pan się zorientował, że Lady Pank może stać się fenomenem?

Już pierwsze koncerty zaczęły to pokazywać: amok, tłumy ludzi, wszystkie występy wyprzedane… To, że będziemy grali tak długo jak gramy – tego nikt nie przypuszczał.

Na początku chyba też mało kto przypuszczał, że pan tak zadomowi się w Lady Pank.

Ja do studia przyjechałem prosto z Mazur, skąd pochodzę. Strasznie zaciągałem – ludzie ze Wschodu trochę śpiewniej mówią, inaczej, dosyć charakterystycznie. Czułem, że to wszystko znikało – szybko, ale jednak nie wszystko zadziało się od razu. Z drugiej strony, kiedy wyjeżdżałem na Mazury do kolegów i po dwóch tygodniach wracałem do Warszawy, to maniera wracała. Wszyscy pytali zawsze: „Ej, byłeś w Olecku?”. „A skąd wiecie?” „No przecież słychać”.

A do tego dochodził fakt, że to Jan Borysewicz chciał być wokalistą.

Wtedy była moda na trio, Janek był zakręcony na punkcie The Police. Gdzieś w głowie sobie wymarzył, że założy kapelę złożoną właśnie z trzech muzyków. Dopiero Andrzej Mogielnicki wybił mu to z głowy i zasugerował, żeby lepiej skupił się na komponowaniu, bo nie da rady półtorej godziny grać i śpiewać. Szukali więc kogoś i ja się trafiłem.

Tak po prostu?

Żona Andrzeja znała mnie z czasów wojska, śpiewała wtedy w jakimś zespole. Poleciła, żeby mnie spróbowali i jakoś tak zostało.

Teksty z waszego debiutu spotykały się z nieprzychylnością cenzury. Andrzej Mogielnicki nieraz musiał się tłumaczyć, a jak wy to odbieraliście?

O zakazie grania piosenek dowiadywaliśmy się nieco później. Ale kto nas miał zatrzymać? Wychodziliśmy na scenę i graliśmy je w niezmienionych wersjach, olewaliśmy te wszystkie polecenia. Jednak trzeba przyznać, że gigantycznych przepraw z cenzurą nie mieliśmy. Rzeczywiście, czasem władza brała Andrzeja na spytki i pytała, co miał na myśli. Ale my – powtarzam – byliśmy w takiej euforii, że nie zwracaliśmy na to uwagi.

Cały czas ta euforia wam towarzyszyła?

Pierwszy kryzys pojawił się przy okazji pamiętnego koncertu we Wrocławiu (1 czerwca 1986 roku – podczas koncertu z okazji dnia dziecka – Jan Borysewicz pokazał przyrodzenie – red.), ale tu nie ma o czym gadać, to się po prostu wydarzyło. W tamtych latach graliśmy po trzysta koncertów rocznie, masakryczna ilość. Obecnie gramy ok. 100 koncertów i uważamy, że to super dużo, mało kto tyle gra. To powodowało zmęczenie, niedospanie, brak życia rodzinnego, spokoju. Na szczęście swoje przeszliśmy i wróciliśmy do robienia nowych rzeczy.

Te nowe rzeczy byłyby możliwe, gdyby nie sukces debiutu?

Sądzę, że nie. Kiedy wychodzi ci pierwsza płyta, która po prostu miażdży, to nie wiadomo, jak podchodzić do dalszej twórczości, czego ludzie oczekują. Drugi album – „Ohyda” – też się znakomicie sprzedał, choć nie tak dobrze jak debiut. Trudno jest powtórzyć świeżość, przed tym dylematem stoją wszystkie zespoły.

Sprzedaż sprzedażą, ale żadna z waszych kolejnych płyt już nie stała się kultowa.

Płyta może nie, ale poszczególne piosenki – owszem. Debiut do dzisiaj się nie zestarzał, chyba właśnie dlatego ponownie po niego sięgnęliśmy.

Choć odświeżenie utworów z waszej pierwszej płyty wyszło całkiem nieźle, nie do końca rozumiem zamysł tej płyty. Myślę, że miałaby większy sens, gdybyście zaprosili do współpracy wyłącznie młodych twórców, którzy mogliby skonfrontować się z tymi przebojami. Tymczasem na „LP1” pojawiają się np. Maciej Maleńczuk i Lech Janerka, doskonale pamiętający słusznie minione czasy.

Po prostu zaprosiliśmy do współpracy ludzi, których lubimy i cenimy, szanujemy za solową działalność. Nie było żadnego konkretnego klucza. Jeśli zaproszone osoby wyraziły chęci i znaleźli czas to chwała im za to!

Kto nie znalazł czasu?

Dawid Podsiadło. Dawid spotkał się z Jankiem, rozmawiali o tym. Wyraził chęć, miał śpiewać chyba „Małą Lady Punk”. Niestety wydanie „LP1” zbiegło się z pracowitym okresem w jego życiu zawodowym: nowa płyta, śpiewanie z „Męskim Graniem”, udział w projekcie Taconafide. Byłoby tego za dużo.

Co słyszeliście od gości podczas nagrywania piosenek na nowo?

Bardzo podobał mi się Krzysztof Zalewski, który podszedł do chyba najtrudniejszej piosenki: „Fabryki małp”. To było dla niego spore wyzwanie. Podczas pierwszej próby zaśpiewał w studiu, nagrał i nagranie zabrał ze sobą do domu. Po kilku godzinach zadzwonił do nas, że chce spróbować jeszcze raz, bo wiele rzeczy mu się nie podoba. Widać, że mu zależało.

Bezpośrednim pretekstem do wydania „LP1” jest 35-lecie wydania debiutu. Żadnej głębszej myśli w tym nie ma?

Niektóre teksty wciąż są boleśnie aktualne. Sam zamysł powstał w ubiegłym roku, kiedy zadzwoniono do mnie z pewnej stacji radiowej i zapytano o 34-lecie powstania płyty. Najpierw myślałem, że zorganizujemy wyłącznie specjalną trasę koncertową ze scenografią z tamtych czasów, z gadżetami charakterystycznymi dla początku lat 80. Później wykluł się pomysł zaproszenia gości i nagrania albumu na nowo.

Myśli pan, że w dzisiejszych czasach, przy szerokim dostępie do muzyki, nagranie tak ważnej i kultowej płyty jak wasz debiut wciąż jest możliwe?

Ciągle żyję wielką nadzieją, że coś takiego się pojawi. Że jednak jest wielu fajnie myślących i dobrze kombinujących ludzi. To nie są dobre czasy, bo cała konwencja nagrywania płyt ograniczyła się do tego, że z płyty wychodzą dwa single i tyle. Poza nielicznymi artystami, nie dba się o całość. Nie będzie to łatwe, jednak mam nadzieję na to, że pojawi się kapela, która wyda taki krążek, że włączę, będę słuchał od dechy do dechy, a każdy z utworów będzie z jednej strony odrębnością, a z drugiej – całością.