Wszystkie inne wymienione filmy to oczywiście wysokobudżetowe produkcje. Żeby był sens wypuszczać je na ekrany, muszą być otwarte kina na całym świecie, a gospodarka wrócić do jako takiej normalności. Inaczej się po prostu nie zwrócą. Z „Palm Springs” kameralną i skromną komedią z Andy Sambergiem (którego mimo wszystko nie można zaliczyć do Hollywoodzkiej czołówki) i Cristin Milioti jest inaczej. I dlatego to ten film możemy zobaczyć w otwartych (jeszcze) kinach.

W „Palm Springs” zakochałem się od pierwszego obejrzenia trailera. To historia o dwojgu ludzi, którzy przyjeżdżają na wesele i wpadają w pętlę czasową. Od tego czasu raz po raz przeżywają ten sam dzień. Patent oczywiście nie jest nowy ani specjalnie odkrywczy. Najbardziej znanym obrazem, gdzie go wykorzystano jest oczywiście „Dzień Świstaka” z Billem Murray'em i Andie MacDowell. Był też fantastyczny (dosłownie i w przenośni, bo to świetny film) „Na skraju jutra” z Tomem Cruisem i Emily Blunt czy wreszcie całkiem niedawno horror „Śmierć nadejdzie dziś”. Co w takim razie wyróżnia „Palm Springs”? Myślę, że słowem kluczem tutaj jest „bezpretensjonalność”. Reżyser Max Barbakow stara się opowiedzieć tą historię najprościej, jak się da, skupiając się na relacjach między bohaterami. Mamy Nylesa (Andy Samberg), który jest już głównie znudzony i pogrąża się w apatii. W wyniku splotu wypadków dołącza do niego Sarah (Cristina Milioti), która z kolei na naszych oczach przechodzi prawie wszystkie klasyczne etapy żałoby: zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja i wreszcie akceptacja. Wspólnie próbują odnaleźć się w tej dziwnej sytuacji.

W opisach „Palm Springs” można znaleźć określenie, że jest to komedia romantyczna. I oczywiście, to prawda. Dla mnie przede wszystkim jednak jest to film o przyjaźni, a także potrzebie zaakceptowania siebie. Ale przede wszystkim jest zabawny. I to w ten sympatyczny, niosący otuchę sposób, co też ma duże znaczenie w obecnych czasach. Duża w tym zasługa obsady. Świetna jest tutaj Cristina Milioti (najlepiej chyba znana z tytułowej roli w „How I met your mother”, jest szansa, że po „Palm Springs” się to zmieni). Początkowo urocza zagubiona, potem odkrywa skomplikowaną osobowość swojej bohaterki, jej przeszłość, gniew i determinację. Doskonały jest w drugoplanowej roli J.K. Simmons. Ale to chyba nie jest wielkim zaskoczeniem, bo facet potrafi ukraść każdy film. I wreszcie Andy Samberg, który chyba powoli dojrzewa do tego, żeby przyjmować bardziej poważne role. Zdobył sławę występując w Saturday Night Live jako członek grupy „The Lonely Island”, a także śpiewając piosenki w duecie z Justinem Timberlakiem. U nas pewnie najlepiej znany jako detektyw Jake Peralta z serialu komediowego „Brooklyn Nine-Nine”.

I to jest tytuł przy którym warto się na dłużej zatrzymać. Bo jakby to dziwnie nie zabrzmiało, strasznie mi się ten serial rymuje z „Palm Springs”. Oczywiście, tematyka jest zupełnie inna i na pierwszy rzut oka nie da się tych dwóch rzeczy porównywać, ale kończy się je oglądać z podobnym uśmiechem na twarzy. No i w obu Samberg gra podobne postacie - trochę flejtuchowatych, ale uroczych cwaniaków. W „Brooklyn Nine-Nine” śledzimy losy policjantów pracujących na tytułowym posterunku. To, co mnie tam ujęło, to fakt, że scenarzyści nie poszli na łatwiznę. Jasne, bohaterowie to banda mniej lub bardziej oryginalnych typów, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają, jakby bardziej nadawali się do prowadzenia wesołego miasteczka, a nie do łapania przestępców. Ale w toku serialu okazuje się, że pomimo wszystkich ich wad, każdy z nich jest kompetentnym funkcjonariuszem (tak, nawet Hitchcock i Scully!). Twórcy szukają komizmu raczej w zderzeniu charakterów niż w wyśmiewaniu się ze swoich bohaterów czy robieniu z nich idiotów. I także, co wcale nie jest oczywiste, „Brooklyn Nine-Nine” broni się także pod względem kryminalnym. Jasne, nie spodziewajcie się tam makabrycznych zbrodni rodem z „True detective”, ale prezentowane tam zagadki i historie stoją na naprawdę dobrym poziomie. A już odcinek „The box” z sezonu piątego, gdzie detektywa Peralta i kapitan Holt starają się skłonić podejrzanego do przyznania się do winy, a całość akcji rozgrywa się właściwie w dwóch pomieszczeniach, to naprawdę mistrzostwo świata. Świetna intryga, świetnie poprowadzona historia i do tego ciągle, cholernie, zabawna.

Miał być tekst o „Palm Springs” wyszedł bardziej o Andym Sambergu (jak już przy nim jesteśmy to „Popstar: never stop never stoping” to też zadziwiająco dobra komedia). Niemniej „Palm Springs” powinno być jeszcze do zobaczenia w kinach (dopóki nie zostaną zamknięte z powodu pandemii), „Brooklyn Nine-Nine” za to jest dostępne po prostu na Netfliksie. I szczerze je oba polecam, bo za oknami jest jak jest. Liczba zachorowań idzie znowu w górę, co gorsza tak samo jest z liczbą zgonów. Zamykane są kolejne województwa. Potrzebujemy teraz rzeczy, które dodadzą nam otuchy. I „Brooklyn Nine-Nine”, i „Palm Springs” świetnie się do tego nadają.