Ciało w stanie nieważkości

We własnej wannie albo kapsule wodnej, w pachnącej soli lub grocie solnej. Gdy ciało jest zrelaksowane, do głowy przychodzą najlepsze pomysły na sesje i sceny do filmu – mówi Urszula Nawrot.

Długo swoje ciało traktowałam bardzo instrumentalnie, wiele lat tańczyłam, później pracowałam jako aktorka, wyciskałam z niego ostatnie poty, często ignorując sygnały, które mi dawało. Piękno, zdrowie i sprawność fizyczna jawiły mi się jako coś zupełnie naturalnego. Nigdy nie musiałam specjalnie ćwiczyć czy o siebie dbać. Kiedy pracowałam nad swoim debiutanckim filmem, nie spałam, źle się odżywiałam, nie miałam czasu na odpoczynek. Najważniejszy był projekt, praca, film. Mówiłam: zadbam o siebie później.

Sytuacja zmieniła się po ciąży, kiedy nagle ciało odmówiło posłuszeństwa. To był moment, który skłonił mnie do poważnych przemyśleń. Trudne były dla mnie do zaakceptowania zmiany nie tylko w wyglądzie, ale i w kondycji. Do mojej świadomości po raz pierwszy dotarło wtedy, że pewne rzeczy nie będą już takie jak kiedyś, a czas płynie nieubłaganie. Na szczęście udało mi się skupić na tym, co naprawdę ważne, rodzinie i twórczości, i na nowo poukładać piramidę wartości.

Dzisiaj częściej stoję za niż przed kamerą i to mi bardzo odpowiada. Od ponad 10 lat zajmuję się też tematyką traumy i tym, jak ona kumuluje się w ciele. Jak ciało pamięta trudne doświadczenia i jak je odzyskać dla siebie, by czerpać z niego w pełni. Dziś ciało jest moim sojusznikiem i przewodnikiem. Słucham jego sygnałów i staram się o nie dbać.

Cieszy mnie, że w ostatnich latach mocno zmienił się kanon kobiecego piękna. Kiedyś były w modzie typy androgeniczne, pamiętam, że gdy tańczyłam w Paryżu i jednocześnie dorabiałam jako fotomodelka, kazano mi się strasznie odchudzać. Dziś moje ciało ma obfite kształty i formę klepsydry, kocham je w tej kobiecej wersji.

Właśnie przygotowuję się do roli w serialu historycznym i powoli pracuję również nad sylwetką. Kobiety w XVII wieku jednak nie były wychudzone, także tym razem praca nad formą sprawia mi przyjemność.

Mój sposób na codzienne rozpieszczanie ciała to dobry masaż i kąpiel w pachnących olejkach, solach albo borowinach. To u mnie cały rytuał: odpowiednie światło, muzyka, zapach. Wtedy się odprężam, odpływam. Podczas takiego relaksu przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły na sesje zdjęciowe czy sceny do filmu.

Uwielbiam kąpiel borowinową, bo świetnie działa na stawy. Może brzmi to jak rehabilitacja starszej pani, ale naprawdę dobrze się po niej czuję. Kocham sole zapachowe i całą aromaterapię. Najlepiej na moje zmysły działa seria o zapachu pomarańczy z cynamonem z Kopalni Soli Wieliczka. Do tego koniecznie wspaniały peeling do ciała. Jeśli chodzi o  pielęgnację twarzy, to jedną z moich ulubionych maseczek jest maska ze złotem, choć nie pogardzę wszelkiego rodzaju gliną. Bardzo lubię też zabiegi w kapsule wodnej, saunę i grotę solną.

Ważny jest dla mnie wieczór, gdy dziecko śpi, a ja mam chwilę dla siebie. Jeżeli mam czas na kąpiel, to ją biorę, a jeśli nie, to robię szybką pielęgnację i kładę się z książką do łóżka. Uwielbiam piękną i miękką pościel, jedwabną piżamę i moment dotyku ciała do miękkiej tkaniny.

Z kolei codziennie rano, zanim usiądę do komputera i zacznę pracę, medytuję, robię szybką jogę, a po takiej rozgrzewce… ćwiczę na worku bokserskim. I wcale nie chodzi tu o wyładowanie agresji, ale o endorfiny i dobry humor, dzięki któremu z uśmiechem siadam do pracy. Moje ostatnie sportowe odkrycie to kung-fu. Lubię jego dynamikę, miękkość i luz w ciele, do jakiego się dąży, jednocześnie pracując nad siłą uderzenia i prędkością. Kiedy w moim kierunku zmierza pięść przeciwnika, moje ciało samo reaguje ruchem obronnym lub unika ciosu, zanim jeszcze zdążę pomyśleć. To instynkt. Korzystam z tego w wymiarze psychologicznym. Gdy w sytuacji emocjonalnego ataku, który o wiele trudniej rozpoznać, przyjdzie mi do głowy ignorować sygnały płynące z ciała, wizualizuję sobie tę pięść.

Ciało w naturze

Każde ciało zasługuje na szacunek i miłość. Teraz, a nie kiedy będzie o pięć kilogramów chudsze lub pozbędzie się cellulitu – mówi Sara Alexandre

Moje ciało jest… przede wszystkim moje. Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że to, czego potrzebuje, to nie kolejna dieta, większa ilość suplementów czy nowe ćwiczenia, ale wyrozumiałość, ciepło i miłość. Jako nastolatka miałam milion kompleksów i żyłam w przekonaniu, że utrata kilogramów jest moją przepustką do szczęścia. Dlatego moja relacja z samą sobą przez lata była bardzo burzliwa. Moje ciało początkowo mówiło ściszonym głosem, potem trochę głośniej, a w ostatnich latach naprawdę głośno krzyczało, domagając się atencji, czułości, chwili oddechu. Przestałam więc gloryfikować produktywność, traktować bycie wiecznie zajętą jako coś pozytywnego. Teraz, zanim zaangażuję się w jakiś nowy projekt czy wezmę udział w sesji zdjęciowej, kilka razy sprawdzam i pytam samą siebie, czy mam na to przestrzeń, czas i energię.

Jako przedstawicielka ruchu body positive staram się uwolnić od poddawania mojego ciała ciągłej ocenie. Z drugiej strony czy nie na tym właśnie polega bycie modelką? Chciałabym, żeby najważniejszym przekazem, jaki płynie z mojej pracy, był ten, że rozstępy, cellulit, przebarwienia czy fałdki to całkowicie normalna sprawa. Im szybciej to zaakceptujemy, im szybciej przestaniemy karać nasze ciała i siebie za to, że po prostu jesteśmy ludźmi, tym szybciej będziemy mogły przekierować naszą energię na rzeczy, które naprawdę są dla nas ważne.

Swoje ciało kocham za sprawczość. Za to, że było ze mną w najtrudniejszych momentach mojego życia i nigdy mnie nie zawiodło. Zrozumienie tego, że jest ono moim przyjacielem, a nie wrogiem przyniosło mi ulgę i spokój. Rozpieszczam je, priorytetyzując swoje potrzeby. Bardzo pomogła mi w tym książka Agnieszki Skowrońskiej „Potrzeby to podstawa” razem z psychoterapią. Ostatnio przeczytałam też artykuł napisany przez psycholożkę Joannę Flis, pada w nim zdanie, z którym bardzo się utożsamiam: „Cielesność jest również pierwszą przestrzenią, w której mogą się zamanifestować akceptacja bądź jej brak, oczekiwania i próby ich spełnienia, gotowość do bliskości i próby jej unikania, a także wrażliwość na komunikaty i świat drugiego człowieka”.

Teraz bardziej niż nad ciałem pracuję nad umysłem, bo zdałam sobie sprawę, że poukładane myśli i wewnętrzny spokój dają lepsze rezultaty w postrzeganiu mojego cielesnego „ja” niż mordercze treningi. Co ciekawe, dzięki temu zmieniło się też moje podejście do aktywności fizycznej – z przymusu i przykrego obowiązku stała się ogromną przyjemnością i najlepszym sposobem na rozładowanie emocji.

Jak każda kobieta rozpieszczam ciało, dbając o nie, ale w tej kwestii jestem totalną minimalistką, dzięki czemu oszczędzam czas, którego wiecznie mi brak. Praktycznie codziennie szczotkuję ciało na sucho szczotką z agawy Lullalove, a następnie smaruję je albo moim ukochanym naturalnym olejkiem z drobinkami Hagi, albo balsamem Samarité.

Ponieważ staram się na co dzień nie malować, używam tylko kosmetyków pielęgnujących polskich marek. Jeśli chodzi o twarz, zazwyczaj są to hydrolat, olejek i krem Cudo naprzemiennie z kremem rozświetlającym Resibo. W kobiece dni używam tylko naturalnych produktów Your Kaya włącznie z ich termoforem z pestek wiśni.

Jednym z ważniejszych dla mnie rytuałów jest codzienna medytacja. Odpalam ulubioną świeczkę Flamma Alluria i włączam albo wspaniały, kojący podcast „Chodź na słówko”, albo aplikację Headspace. Uwielbiam też czas tylko dla mnie o poranku. Mam wtedy największą jasność umysłu, popijam herbatę rumiankową lub ciepłą wodę, czasami piszę w swoim dzienniku, a czasami po prostu upajam się tym, że wszyscy jeszcze śpią, a ja mogę pokontemplować i pomedytować w ciszy. Oczywiście wiele moich poranków nadal wygląda chaotycznie, ponieważ jeszcze studiuję, więc po całonocnej nauce ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to wstawanie o piątej, ale pracuję nad tym, by choć kilka dni w tygodniu było spokojniejszych. I nad tym, by pierwszą rzeczą po przebudzeniu nie było sięgnięcie po telefon.

Gdzie odnajduję swój zen? Na łonie natury, spędzając czas z najbliższymi. Nic tak nie koi, jak obecność osób, które bezgranicznie nas akceptują i kochają.

Ciało z gliny

W cielesnych rytuałach i mojej pracy króluje glina. Czerwona, zielona, czarna, biała… daje wrażenie niezwykłej bliskości z naturą – opowiada Magdalena Łapińska-Rozenbaum.

Zdradza mi, co naprawdę czuję – moje ciało jest takim moim tajnym informatorem. Gdyby ktoś zapytał mnie, czym było dla mnie 10 lat temu, odpowiedziałabym pewnie, że czymś, nad czym koniecznie trzeba zapanować. Dziś potrafię je kochać. Za co? Za mądrość, za to, że zawsze chce dla mnie dobrze, za to, że czasem nie ma siły albo że nagle ma jej bardzo dużo, co mnie totalnie zaskakuje. Kocham je też za delikatność. Potrafię uważnie słuchać tego, co do mnie mówi, dzięki czemu zawsze wiem, czy mam ochotę się z kimś spotkać, czy powinnam brać zlecenie, które właśnie się pojawiło, czy dobrze mi z drugą osobą, z którą przebywam, a także kiedy muszę odpocząć czy poćwiczyć.

Umiejętność słuchania ciała to coś, czego musiałam się nauczyć. Pomogła mi w tym terapia, liczne warsztaty, a także kryzysy związane z ciałem. To wszystko nauczyło mnie, żeby być dla siebie czułym i nigdy nie ignorować pojawiających się znaków, bo to prosta droga do złego samopoczucia i chorób.

Pierwszym momentem „przebudzenia” w kontekście cielesności był dla mnie poród. Wtedy poczułam ogromną siłę, jaka drzemie w ciele kobiety, jego dzikość, i to, że wcale nie lubi naszej kontroli, co więcej, że ta kontrola zwykle nie daje nic dobrego. Moje ciało uwielbia masaże, czuły dotyk, wodę morską, promienie słoneczne, które wysuszają skórę po kąpieli. Uwielbia przytulanie, głaskanie, oddychanie świeżym powietrzem, dobre jedzenie, wodę z cytryną, jogę, spacery.

Na co dzień wspieram je domowymi rytuałami. Lubię przede wszystkim glinki w formie proszku, które rozrabiam z wodą. Tak powstałą maseczkę z przyjemnością aplikuję na całe ciało. Kocham uczucie rozsmarowywania gliny na skórze. Gdy ją nakładam, czuję połączenie z naturą, takie samo, kiedy z gliny lepię w swojej pracowni. Przepełnia mnie wtedy błogie uczucie dotykania czegoś pierwotnego: gliny, która jest głęboko w ziemi, z której wyrastają życie, drzewa, rośliny i w której wszystko się ostatecznie skończy. To piękna metafora przemijania.

Co więcej, glina występuje w różnych stanach skupienia: sproszkowanej, płynnej i zastygłej – to też symbole przemiany. Kolejny z moich obowiązkowych rytuałów to szczotkowanie ciała przed kąpielą specjalną szczotką do masażu z włosia kaktusa agawy. Jeśli zaś myję głowę, to przed myciem zawsze smaruję całe włosy naturalnym olejkiem migdałowym, którego używam też do pielęgnacji ciała zaraz po kąpieli. Na noc, przed pójściem spać, zawsze smaruję stopy kremem o naturalnym zapachu mięty. Dla lepszego efektu nakładam na nie jeszcze skarpetki.

Jeśli chodzi o cerę, to od kiedy pamiętam, sprawiała mi problemy. Przez lata bardzo mnie to frustrowało. Teraz jest w lepszej kondycji, ale zmieniło się też przede wszystkim moje podejście do niej: zamiast się złościć, staram się znaleźć przyczynę jej obecnego stanu. Może to stres, może dieta? Może potrzebuję odpoczynku od miasta?

To, co daje mi poczucie połączenia z ciałem, to joga. Gdy ćwiczę, czuję się dotleniona, a umysł się wycisza. Regularnie ćwiczyć zaczęłam na początku pandemii, wiosną 2020, gdy było zamknięte dosłownie wszystko. Choć teraz to naturalne, że codziennie rano z mężem stajemy na macie, kiedyś trudno było mi to sobie wyobrazić – jeśli ćwiczenia, to tylko na zajęciach prowadzonych przez trenerkę. Oprócz jogi moją terapią są spacery po lesie, które wielokrotnie dawały mi wytchnienie, stawiały na nogi i przywracały mój zen w tym dziwnym i trudnym czasie.

Po prostu nie ma nic lepszego od połączenia ciała z naturą.