Zaczęło się obiecująco. On podczas rozmów na Messengerze miał poczucie humoru i umiejętnie podgrzewał atmosferę. Ona kończyła rozmowę z uśmiechem na twarzy. Pewnie dlatego na pierwszej randce (u niego w mieszkaniu, bo co innego można teraz robić?) już przy drugim kieliszku wina, zamiast posilić się pad thaiem dowiezionym przez kuriera, skonsumowali swój związek. – Laskom się w głowach poprzewracało. Ludzie umierają na COVID-19, a im się zachciało spacerów – tak 34-letni mistrz flirtu skomentował uliczny Strajk Kobiet, kiedy leżąc w łóżku, włączyli telewizor, a przed oczami mignęły im newsy. – Jeszcze nigdy tak szybko się nie ubrałam – wspomina incydent Anka. Jej oburzenie było tym większe, że sama uczestniczyła w protestach przeciw wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego zaostrzającemu prawo aborcyjne. Przypinka z czerwoną strzałą, transparent „Real men are feminists” i taki afront ze strony kochanka. Ze złości trzasnęła za sobą drzwiami, że aż psy w bloku zawyły. Filip komentarza nie odszczekał.

Stracili do siebie melodię

A przecież nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. „Nie zostawiam skarpetek pod łóżkiem i wkładam naczynia do zmywarki” – brzmiał opis na Tinderze. Do tego zdjęcie z kundelkiem adoptowanym ze schroniska. Dziś Anka zachodzi w głowę, w którym momencie zawiódł ją instynkt.

 Skąd mogłam wiedzieć, że jest konserwą i mizoginem? – pyta.

Choćby ze statystyk. Z sondażu deklarowanego poparcia wyborczego late pool sporządzonego przez Kantar wynika, że co trzeci Polak w wieku 18–34 lat ma poglądy prawicowe i zagłosowałby na Konfederację lub Prawo i Sprawiedliwość. Za to co trzecia młoda Polka postawiłaby na ugrupowanie lewicowe, ewentualnie Koalicję Europejską. Ale różnice polityczne to tylko wierzchołek góry lodowej, jaka dzieli współczesnych Romeów i Julie dryfujących po oceanie możliwości w poszukiwaniu uczucia. Głębokie zmiany społeczne, rewolucja cyfrowa, wachlarz stylów życia sprawiły, że kobietom i mężczyznom coraz trudniej odnaleźć wspólny język.

– Częściej żyjemy obok siebie, a nie z sobą.

Wynika z obserwacji Andrzeja Gryżewskiego, seksuologa i psychoterapeuty z gabinetu psychoterapii seksualnej Cbtseksuolog.pl. Jego zdaniem w ostatniej dekadzie mamy do czynienia z przewartościowaniem priorytetów.

Poprzednie pokolenia Polek szukały mężczyzny, który zapewni im emocjonalne i finansowe poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze na początku wieku samochód, stała praca, mieszkanie to było minimum wymagań, żeby facet był brany pod uwagę jako poważny kandydat na życie. Dziś kobieta macha na to ręką. - uważa.

Większość młodych Polek jest niezależna. Szuka partnera podobnego do siebie, który będzie równym kompanem do rozmów i wspólnych pasji. I ani im w głowie obniżyć poprzeczkę. Mężczyźni też nie zamierzają ustąpić pola. Wbrew temu, co kilka lat temu stwierdził w książce „Gdzie ci mężczyźni?” psycholog Philip Zimbardo, porównując pogrążonych w kryzysie facetów do bananowych ślimaków (bo podobnie jak one jedzą co popadnie, ruszają się wolno i kręcą bez celu), ślimak pokazał rogi. Młodzi Polacy także zaczęli stawiać warunki.

– Wypatrują kobiet samodzielnych i samowystarczalnych, bo nie mają zamiaru nikogo utrzymywać ani nikim się opiekować. Ale niezbyt silnych, żeby nie czuć się zdominowanym. Słowem szukają wygodnego życia, w którym nie trzeba zbyt wiele dawać od siebie – ocenia Gryżewski. 

Pytanie, jak pogodzić sprzeczne interesy, skoro wystarczy jeden niewygodny szczegół, żeby strzała Amora straciła swoją moc? Świadczy o tym historia pary trzydziestolatków, która postanowiła razem zamieszkać. Jednak najpierw trafiła do gabinetu Gryżewskiego. Seks, humor, finanse – wszystko grało. Czar prysł, gdy on włączył muzykę. – Miał drogi sprzęt audiofilski i codziennie wieczorem słuchał rapu na cały regulator. Po prostu tak lubił, mówił, że to go odpręża. Ona z kolei przywykła do ciszy, ewentualnie muzyki filmowej z radia – opowiada seksuolog. Trudno uwierzyć, że na kozetkę pacjentów przywiodła melodia, ale żadne z nich nie umiało pójść na kompromis.

Coraz częściej wolimy żyć samotnie, niż nagiąć się do zwyczajów drugiej osoby. Poddać się, niż dopasować. Nie wypracowaliśmy dotąd nowej formuły, która ułatwiłaby komunikację – uważa Gryżewski.

Jak się skończyła historia?

Nie wiadomo, bo od miesięcy nie przyszli na wizytę. Według specjalisty to dobry znak. Być może zrozumieli absurd wyimaginowanego problemu. Odpuścić – taką receptę daje na udany związek. Oczywiście nie wtedy, gdy cechy charakteru, zachowania i poglądy drugiej osoby budzą sprzeciw i frustrację. 

Wprawdzie każdy sam musi wiedzieć, gdzie przebiega jego granica tolerancji, ale stawiając poprzeczkę nierealnie wysoko, ostatecznie trudno się dziwić, że nikomu nie udaje się jej przeskoczyć. Warto wyjść do drugiej osoby z dozą zrozumienia, akceptacji, tolerancji i nie traktować partnera gorzej niż siebie. – Rozjeżdżamy się – uważa Joanna Jędrusik, kulturoznawczyni. W książce „50 twarzy Tindera” wydanej przez „Krytykę Polityczną” opisuje swoje randkowe perypetie w Polsce, a w kolejnej, „Pieprzenie i wanilia”, znajomości zawarte podczas kilkunastomiesięcznej podróży po USA, Ameryce Południowej i Meksyku. W Stanach Zjednoczonych single dosadniej komunikowali swoje wymagania. „Jeśli głosowałaś na Trumpa, przewiń w lewo” – to często powtarzane zdanie na Tinderze wśród nowojorczyków, którzy odrobili lekcje z #metoo i na spotkaniu nie tylko pytali, czy mogą Joannę pocałować lub dotknąć, lecz także o to, czy nie będzie jej przeszkadzało, jeśli w jej towarzystwie napiją się alkoholu lub zapalą jointa.

Jędrusik przed każdym spotkaniem także przepuszczała kandydatów przez sito.

Przesuwałam w prawo tylko tych gości, z którymi miałam możliwie najwięcej wspólnego, w tym poglądy polityczne, którzy lubili tego samego pisarza co ja, doktoryzowali się na interesujący mnie temat albo słuchali podobnej muzyki – opowiada.

Mimo to i tak się zdarzało, że wychodziła z randki w połowie kawy.

Jeśli na wieść o tym, że Marcel Proust był Żydem, słyszę antysemicki dowcip, to naprawdę nie mamy o czym rozmawiać. 

Czy ma poczucie straconego czasu, że mimo licznych randek wciąż nie znalazła towarzysza na życie? Niespecjalnie. Przecież finansowo, zawodowo, towarzysko i emocjonalnie radzimy sobie same. – Dlatego kobiety przestały godzić się na półśrodki i odważyły się żądać jakości. Wolę żyć w celibacie, niż męczyć się z chłopakami, którzy nie spełniają listy moich podstawowych oczekiwań. Dzieci? Być może kiedyś będę je miała, ale nie za wszelką cenę – kwituje Jędrusik. W swoim opisie na Tinderze waliła prosto z mostu: „Feministka, lewaczka, nie jem mięsa” – to miało zniechęcić do kontaktu tych, którzy myślą i żyją inaczej. 

Osiołek niezgody

Od kiedy to, czy kupujemy T-shirty z bawełny organicznej, a w wolnym czasie walczymy o ochronę myszojeleni, stało się definicją tożsamości? Towarzyskim „być albo nie być” i drogowskazem do znalezienia partnera lub partnerki? Czy szczęśliwy związek jest możliwy z kimś niepasującym do bańki, którą budujemy sobie w social mediach? A może to tylko fantasmagorie, że prawdziwa miłość pokona każdą przeszkodę? – Lepiej odkrywać karty podobieństwa, niż doszukiwać się różnic w szczegółach – sądzi Łukasz, 30-latek z Trójmiasta, przekonany, że ostatnia dziewczyna, z którą się spotykał, zerwała z nim znajomość, bo zjadł hot doga ze stacji benzynowej. Dwa lata młodsza Edyta była radykalną weganką, więc już na początku znajomości ustalili zasady gry. Łukasz mógł jeść mięso, pod warunkiem że nie smaży kotletów schabowych w jej kuchni ani nie trzyma kebaba w lodówce. Jemu taki układ pasował – podziwiał determinację Edyty i nawet był skłonny naśladować jej zdrowy styl życia. Z czasem jednak temat jedzenia stał się główną przyczyną sporów. – Kłóciliśmy się o kiełbasę z grilla i o krowie mleko, które lałem do kawy. Gdy akurat spaliśmy w moim mieszkaniu, budziła mnie w środku nocy, machając przed nosem salami i krzycząc, że śnią się jej osiołki prowadzone na rzeź. 

Kiedy wrzucił do netu zdjęcie z nocnego powrotu z imprezy, na którym wsuwał bułkę z parówką, rano powitał go mejl: „Nie mogę być z kimś, kto propaguje śmierć i śmieciowe jedzenie. Takie zdjęcia psują mój wizerunek i są niespójne z przekazem, jaki konsekwentnie kreuję w mediach społecznościowych”. – Bo kto na serio weźmie wegankę, która wrzuca na Insta focie dań i roślinne przepisy, a spotyka się z kimś, kto zjada najgorszy szit? – ironicznie pyta Łukasz. I obiecuje sobie, że kolejna dziewczyna będzie „normalna”. Z dystansem do siebie, ludzi, a przede wszystkim mediów społecznościowych, w których – żeby zostać zauważonym – trzeba być wyraźnym, konsekwentnym, spójnym w działaniach. Przynajmniej tak wynika z obserwacji Kacpra Lateckiego, trendsettera z firmy Insight Shot, który od lat bada zwyczaje rodzące się w różnych kręgach społecznych. Postrzeganie siebie przez pryzmat tego, co myśli o nas grupa, to jego zdaniem współczesny odpowiednik już dawno obśmianego porzekadła „Co ludzie powiedzą?”. – Kiedyś patrzyliśmy w lustro, dziś lustrem jest niedookreślony świat, który obserwuje to, co wrzucamy na swoje profile – tłumaczy Latecki. 

Dla niektórych cyfrowy wizerunek stał się ważniejszy niż realne doświadczenia. Już dwa lata temu w USA więcej osób poznało się w internecie i na portalach randkowych niż w realu. W Polsce korzysta z nich blisko cztery miliony osób. – Okopaliśmy się w przekonaniu o swojej zajebistości i uwierzyliśmy, że tylko my mamy rację. I albo ktoś jest z nami, albo przeciwko nam. Nie chcemy poznawać niczego, co jest inne. W takim świecie nie ma miejsca na różnice zdań, dyskusje czy konflikt – uważa Latecki. Bo gdy para z wieloletnim stażem pokłóci się o sens polowań na dziki lub populizm telewizji publicznej, mimo różnicy zdań raczej się z tego powodu nie rozstanie. Może będzie awantura albo ciche dni, ale z czasem oswoją się z tym lub zapomną. Tymczasem na początku znajomości to wszystko może być powodem zerwania kontaktów. Chcemy, by partner czy partnerka wpisali się w pewną wizję związku. A te puzzle rzadko pasują idealnie. 

Orła cień


W przypadku tej pary wszystko zdawało się pasować. Poznali się na wykładzie online na temat kryzysu klimatycznego. Nie mają nałogów, nie jedzą cukru, segregują śmieci i zgadzają się co do tego, że to człowiek jest szkodnikiem na naszej planecie.

Karola, 41-letniego sprzedawcę maszyn sportowych, łączył z 35-letnią Łucją właśnie sport – ona trenowała do triathlonu, on umiał stać na głowie i chodzić na rękach, bo od lat praktykował astangę, czyli dynamiczną jogę. – Problemem była moja natura wojowniczki. Karol chciał, żebym oddała się duchowym praktykom, bo zbyt wiele jest we mnie męskiej energii. Prawda, to ja w tym układzie byłam twarda i silna. On bujał w chmurach i rozdrabniał się nad najprostszym zadaniem. Żeby wywiercić dziurę w ścianie oglądał dziesiątki tutoriali na YouTubie. Na dłuższą metę nie nadawał się do wspólnego życia – z perspektywy czasu ocenia Łucja. 

O tym, że przestaną się spotykać, zdecydowała nagle. Po trzech miesiącach znajomości, w dniu swoich urodzin, kiedy wręczył jej voucher na trzydniowe warsztaty wyjazdowe w poszukiwaniu kobiecej siły połączone ze słowiańską gimnastyką, która w dawnych czasach pozwalała kobietom wyzwalać harmonię i zaginać czasoprzestrzeń. – Zaproponował, że na pamiątkę nadchodzącej 13. pełni Księżyca, która podobno niesie magiczną moc, zrobimy sobie zdjęcie nago w jogicznych pozycjach orła i kruka. Ale do tego czasu muszę jeszcze poćwiczyć, żeby pozy wyszły nam synchronicznie, a zdjęcie było idealne. Gdy o tym mówił, stał przed lustrem w łazience i nakładał mój korektor na twarz, bo w nocy wyskoczył mu pryszcz, a rano miał spotkanie z klientem – wspomina Łucja, która istotnie poszła w ślady orła – postanowiła rozwinąć skrzydła gdzie indziej. Bo chyba też o to chodzi – gdzie jak gdzie, ale w związku chcemy się czuć swobodnie. 

A piękny wizerunek? Na ten temat ma coś do powiedzenia Emilia, 37-letnia wychowawczyni w prywatnym przedszkolu. Jej eksmąż Teodor był przykładem nowoczesnego, wielkomiejskiego przystojniaka. Dobrze ubrany, z fryzurą prosto od barbera i zarysowanym na brzuchu „kaloryferem”. W domu tak samo sprawnie naprawiał zmywarkę, jak przewijał pieluchy niemowlęciu. Kochał Bieszczady, czytał komiksy, a w wolnej chwili uczył się stolarstwa. – Zabierał syna do kawiarni na ciastko z orkiszu, a mnie na koncert Radzimira Dębskiego. Miał tylko jeden mankament: chodził do łóżka z każdą, która zachwyciła się brzozową półką albo dębowym stolikiem kawowym, które własnoręcznie heblował na warsztatach z woodworkingu – mówi Emilka. 

Od rozstania minęły dwa lata. Wielokrotnie spotykała mężczyzn podobnych do męża. Co z tego, że koleżanki jej zazdrościły, skoro zawsze kończyło się tak samo – przerost formy nad treścią i wielki przerost ego. Dlatego postanowiła zmienić taktykę. – Jak mówił Albert Einstein, szaleństwem jest robić wciąż to samo i spodziewać się innych rezultatów – opowiada. Gdy na wycieczce rowerowej po Podlasiu poznała lokalnego rolnika, przyjęła jego zaproszenie na Facebooku, a potem na kolację. To jeszcze nic poważnego, ale w czasie pandemii coraz częściej pomieszkują u niego z synkiem, bo na wsi są las, rzeka, wolność. Można zapomnieć o maseczkach i wirusie. – Jest wspaniałym facetem, ale długo nie mówiłam nikomu, że uprawia kukurydzę. Trochę było mi wstyd, że spotykam się z mężczyzną, który zamiast wykształcenia i kariery wybrał traktor – przyznaje. Pewnego wieczoru, pijąc wino, zebrała się na odwagę. Wrzuciła na Facebooka wspólne zdjęcie ze Święta Ziemniaka w Mońkach i drugie, podczas prac polowych. Podpisała cytatem z Jana Kochanowskiego „Wsi spokojna, wsi wesoła…”. W ciągu doby spłynęła masa pozytywnych komentarzy. Ulżyło jej. Wprawdzie to jej życie i jej decyzje, ale łatwiej je podjąć, gdy jest aprobata ze strony grupy. – Różnimy się w wielu kwestiach. On rano w niedziele idzie do cerkwi, ja śpię do południa. On na śniadanie je salceson, ja owsiankę – wylicza Emilia, ale jest im razem po prostu dobrze. Dopóki syn uczy się online, może sobie pozwolić na dłuższe wypady. Wciąż się waha, czy na pewno wiejskie życie jej odpowiada. O polityce na wszelki wypadek jeszcze nie rozmawiali.