Zaczęło się od tego, że pełen dobrych przeczuć kupiłem „Czarnego Młota”, który Jeff Lemire stworzył wspólnie z rysownikiem Deanem Ormstonem. Była to kolejna wariacja na temat komiksu superbohaterskiego. Tym razem jednak grupka herosów w wyniku walki z Anty-Bogiem ląduje w kieszonkowym wszechświecie z miasteczkiem Rockwood w centrum. Po przeczytaniu pierwszego tomu byłem w absolutnym szoku, bo to co dostałem, było wspaniałe. Duszna atmosfera, świetnie napisane postacie, mroczna warstwa graficzna, poczucie klaustrofobii i beznadziei wylewające się z każdej strony, każdego komiksowego kadru. Pomyślałem sobie, że tak. To jest to! W końcu coś świeżego. W końcu coś ciekawego! A ja znalazłem swojego kolejnego, ulubionego komiksowego scenarzystę.

A potem przyszedł tom drugi. I przyznaję, być może jestem dla tej serii niesprawiedliwy, ale jeśli sobie wymienimy wszystkie najgorsze grzechy komiksu superbohaterskiego - wtórność wątków, niepotrzebne komplikowanie fabuły, mielenie cały czas tego samego, w ten sam sposób czy nadmiar bohaterów - drugi tom to wszystko miał. Pamiętam swoje niedowierzanie i rozczarowanie, kiedy dotarło do mnie, że „Czarny młot” w tak krótkim czasie przeszedł drogę, która innym tytułom zajęła kilka, a czasami nawet kilkanaście lat. Ostatecznie odkładałem komiks z takim poczuciem (raz jeszcze powtórzę, może niesprawiedliwie), że tutaj już nic dobrego się nie wydarzy. Ale pewnie dałbym tej serii kolejną szansę, gdyby nie to, że Jeff Lemire zamiast kontynuować główną historię, poszedł w spin-offy, poświęcając kolejne albumy poszczególnym bohaterom. Co potwierdziło moje obawy, że ta seria skręca w złym kierunku. Chociaż, żeby być uczciwym, wygląda na to, że kluczową rolę odegrały tutaj kłopoty zdrowotne Deana Ormstone'a. W związku z tym Jeff Lemire, razem z innymi rysownikami, zabrał się za pracę nad innymi projektami.

Pomimo rozczarowania „Czarnym młotem”, sięgnąłem po „Royal City”. Tym razem nie ma tutaj żadnego superbohaterstwa. To kameralna opowieść o rodzinie, która zamieszkuje jedno z podupadających miasteczek gdzieś w Ameryce. Oczywiście mamy wzajemne pretensje, różne skrywane tajemnice, mniejsze lub większe grzechy. Ale szczerze mówiąc, straciłem zainteresowanie już po pierwszym tomie. Wszystko to już widziałem/czytałem. Do tego w znacznie lepszym wykonaniu.

I tak oto na dłuższy czas rozstałem się z twórczością Jeffa Lemire'a. Uznałem, że to nie dla mnie. Nie rozumiem jego wrażliwości, nie docierają do mnie tworzone przez niego historie. Tymczasem nazwisko Kanadyjczyka pojawiało się na kolejnych okładkach. Wydawano rzeczy, które napisał dla Marvela czy DC. Zajmował się przygodami X-Menów czy brał się za barki z Jokerem. Starannie unikałem tych albumów. Aż w księgarniach pojawiło się kolejne, zbiorcze wydanie „Opowieści z hrabstwa Essex”. A ja, czytając o tym, jakie ważne to dzieło, ile nagród dostało, jakie wielkie ma uznanie wśród czytelników, dałem się skusić po raz kolejny.

I się zakochałem.

„Opowieści z hrabstwa Essex” to jedno z pierwszych dzieł Lemire'a i jeden z najpiękniejszych komiksów, jakie czytałem w życiu. To zbiór pięciu historii, z których trzy można nazwać głównymi, a pozostałe dwie to poboczne opowieści. Wszystkie zajmują się mieszkańcami tytułowego hrabstwa Essex i skupiają się na poplątanych, ale równocześnie jednak boleśnie zwyczajnych losach jednej rodziny na przestrzeni około sześćdziesięciu lat. Te historie są bardzo spokojne, bardzo stonowane, wręcz kameralne. Brak w nich dramatycznych zwrotów akcji, jakichś niesamowitych scen, epickich pojedynków, ale równocześnie wręcz buzują od emocji. Są po prostu przerażająco prawdziwe. Tutaj codzienne sytuacje mają ogromny potencjał dramaturgiczny. Zwykła wizyta w sklepie zmienia życia młodego chłopca, chociaż on jeszcze o tym nie wie. Dramat dwóch braci rozpoczyna się od spotkania na dworcu. Wybrzmiewa też w tych historiach pewien fatalizm. Takie poczucie, że pewne rzeczy po prostu muszą się wydarzyć i nie jesteśmy im w stanie zapobiec. A wszystko to w rytmie cyklu wyznaczanego przez przyrodę hrabstwa Essex i pod okiem pewnego ciekawskiego kruka.

Jeff Lemire sam narysował „Opowieści…”. I znowu, nie pamiętam komiksu, w którym forma graficzna tak wspaniale współgrała za scenariuszem. Po prostu czuć, że to zostało stworzone przez jednego i tego samego artystę. Plansze są czarno białe, z dużą dominacją tego pierwszego koloru. Warstwa graficzna jest bardzo prosta, kreska pozornie niechlujna. Ale to złudzenie, bo czuć tu, może nie tyle precyzję, ile pewien plan. Lemire'owi wystarczy tutaj kilka kresek, żeby odmalować charakter postaci. Kilka kolejnych, żeby stworzyć tło. Przez większość czasu jest minimalistą, który maluje tylko tyle, żeby posunąć akcję do przodu, żeby później zaskoczyć nas detalami czy scenami zbiorowymi. Magiczne przeżycie.

Ledwo skończyłem czytać „Opowieści z hrabstwa Essex”, kiedy zaatakował mnie trailer netfliksowego serialu „Łasuch”, który ma mieć premierę równo za miesiąc. To postapokaliptyczna historia (lubię takie klimaty) o pewnym wyjątkowym chłopcy. Serial powstał na podstawie komiksu (także wydanego w Polsce), a komiks napisał... tak, dobrze zgadliście, Jeff Lemire. No cóż... Wygląda na to, że pomimo naszej skomplikowanej relacji, czeka nas kolejne spotkanie, panie Lemire.