O czym jest „Historia na śmierć i życie”?

O śmierci, która nie powinna się zdarzyć. I o życiu, które trwa. Dwadzieścia siedem lat temu na warszawskim Tarchominie zamordowano młodą kobietę. Była to głośna zbrodnia. Zabili maturzyści, którym brakowało pieniędzy na studniówkę. Poszli, dwóch chłopaków i dziewczyna do mieszkania w wieżowcu, gdzie mieściło się biuro małej firmy. Tam pracowała ich ofiara. Użyli kija bejsbolowego i noży. Zabrali magnetowid, telefon komórkowy, jakieś drobiazgi, drobne pieniądze. Zbrodnia była bestialska, a cała akcja bezdennie głupia. Po widowiskowym procesie całą trójkę skazano na dożywocie.

Widowiskowym procesie?

Bo nie chcę powiedzieć, że proces był pokazowy, co przywoływałoby skojarzenia z systemami totalitarnymi. A proces maturzystów odbył się w drugiej połowie lat 90., kiedy mieliśmy już w Polsce kiełkującą demokrację i zniesioną karę śmierci. Codzienność transformacji była brutalna. Strzelaniny na ulicach, napady na kantory wymiany walut, wymuszanie haraczy od uczciwych przedsiębiorców, porwania dla okupu, powszechne kradzieże samochodów, włamania do mieszkań, morderstwa popełniane przez coraz młodszych sprawców. Przemoc budziła w ludziach strach, a państwo nie umiało sobie z nią poradzić. Chciało jednak zademonstrować swoją siłę. I, z pomocą często bezkrytycznie myślących mediów, pokazało, że potrafi surowo karać. To było najprostsze. Opinia publiczna oczekiwała najwyższej kary. Więc trójkę nastolatków skazano przed kamerami. Na dożywocie. Sędzia, ogłaszając ten wyrok, najsurowszy z możliwych, powiedział, że w mieszkaniu na Tarchominie skazani zabili nie tylko ofiarę, ale i samych siebie, swoją teraźniejszość i przyszłość.

Za surowo?

To jedno z fundamentalnych pytań, które stawiam w „Historii na śmierć i życie”.
Nie ty pierwszy je zadajesz.
Pierwsza, choć jeszcze niepublicznie, pytała o to Lidia Ostałowska, wybitna reporterka, z którą miałem zaszczyt się przyjaźnić. Lidka występuje w „Historii”, a miała być jej autorką. Stało się inaczej. Zmarła przed pięcioma laty, choć z pracy nad tą sprawą musiała zrezygnować wcześniej. Na etapie zaawansowanej dokumentacji, po kilku latach regularnych wizyt w więzieniu na warszawskim Grochowie, gdzie odwiedzała Monikę Osińską — dziewczynę, która brała udział w zbrodni na Tarchominie. To znaczy wtedy już dorosłą kobietę, bo poznały się siedemnaście lat po zabójstwie, kiedy osadzona miała trzydzieści pięć. Osińska, zwana kiedyś Osą, to pierwsza w Polsce kobieta skazana na dożywocie. Moją książką składam hołd Lidii Ostałowskiej, która była mądrym i wrażliwym człowiekiem.
Dlaczego Lidia Ostałowska musiała zrezygnować z pracy nad książką?
To fascynujący wątek „Historii” dotyczący relacji reporterki z bohaterką. Bliskiej relacji, która została przerwana, zanim Lidka dostała diagnozę śmiertelnej choroby. Nie chciałbym tu zdradzać szczegółów, poczekajmy na książkę. Po śmierci Lidki i po tym, jak zelżała pandemia, zapytałem Monikę Osińską, czy teraz ja mogę ją odwiedzać w więzieniu, czy możemy wspólnie dokończyć pracę Lidii. Zgodziła się, choć z zasady, reporterom nie ufa. Ma uzasadnione powody. Ale też uważa, że jest Lidce winna ciąg dalszy „Historii”. A mnie, jakby Lidka do niej przysłała. Na tym mogliśmy budować nową relację. Pojechałem do więzienia w Goleniowie, pod Szczecin, gdzie osadzoną jakiś czas temu przeniesiono. Od synów Lidii, także od reporterki Magdaleny Kicińskiej z Lidią zaprzyjaźnioną, dostałem notatki, w zasadzie nieczytelne, hermetyczne, również wydruki z archiwów prasowych, kopie dokumentów, nagrania rozmów. Powoli zacząłem wnikać w nastrój tamtego czasu, w tamtą sprawę. Równolegle prowadziłem własną żmudną dokumentację, wielokrotnie czytałem akta, rozmawiałem z ludźmi, także z ekspertami, ale przede wszystkim z Moniką. Zrozumienie wszystkiego zajęło mi dwa lata, bo to długa i nieprosta historia.

Zrealizowałeś pomysł swojej zmarłej przyjaciółki?

Lidka z grubsza wiedziała, o czym ma być jej książka, ale w ogóle nie miała pomysłu, jak ją ułożyć, skonstruować, napisać. Nie doszła do tego etapu pracy. Mówiła, że Monika Osińska jest ofiarą najbardziej represyjnego systemu odsiadki. Wymiar sprawiedliwości nie uwzględnia jej próśb o złagodzenie rygorów, trzyma się własnych opinii wydanych dawno temu i pod naciskiem. Los Moniki, zdaniem Lidii, to opowieść o prawie i sprawiedliwości w polskiej wersji, o postkomunie, o odwecie, o populizmie, o zarządzaniu gniewem, o naszej niedojrzałej demokracji. W „Historii” podążam tym tropem za Lidią, korzystam też z jej rozmów z Moniką, z kilkoma innymi osobami. I buduję własną opowieść o niesprawiedliwości.

O niesprawiedliwości?

Podobnie, jak Lidia, a inaczej niż wszystkie sądowe instancje po kolei, uważam, że Monika Osińska, nazywana przez media bestią, ani nie była przywódczynią grupy morderców, ani nie zabiła tamtej kobiety. Muszę tak uważać, jeśli zgadzam się z zasadą domniemanej niewinności, która uczy, że niedające się rozwiać wątpliwości, sąd powinien rozstrzygać na korzyść oskarżonego. W przypadku Osińskiej tak się nie stało. Sąd przyjął jedną, z co najmniej dwóch odmiennych wersji wydarzeń. Miało to kluczowe znaczenie w orzeczeniu winy, rozłożeniu odpowiedzialności pomiędzy sprawców i wymierzeniu im kary.

Od ponad ćwierć wieku skazana siedzi niewinnie?

Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że to nieprosta historia. Monika powinna siedzieć, ale nie aż tyle. Ona sama czuje się winna. Uważa, że gdyby jej tam nie było, być może nie doszłoby do zabójstwa. Ale za zabójstwo nie odpowiada. Przynajmniej nie w takim sensie, w jakim zobaczył to sąd. Nie tylko dlatego, że nie dotknęła ofiary. A dlaczego jeszcze? Szczegółowo staram się to wyjaśnić w mojej książce. Koledzy Moniki, którzy zadali ofierze szereg śmiertelnych ciosów, też nie powinni dostać tak surowego wyroku. Byli nastolatkami. Rozumiem, że karę dożywocia sąd orzeka tylko wtedy, kiedy nie widzi szansy na poprawę oskarżonej czy oskarżonego. Można być czegoś takiego pewnym w stosunku do nastolatka? Oni nie byli wcześniej karani, doszli do matury bez powtarzania klasy, nic nie świadczyło o ich głębokiej demoralizacji, co im zarzucano. To były wyrośnięte dzieci. Dlatego, w dużym uproszczeniu mówiąc, orzeczona wobec nich kara była nieadekwatna. A wobec Moniki Osińskiej, nie tylko moim zdaniem, ale i wielu ekspertów szczególnie rażąco niesprawiedliwa. Rozumiem, że to, co mówię, może budzić kontrowersje. I to, że Osińska zapłaciła za własną płeć. Padła ofiara zemsty.

Czyjej?

Mściciela. Tak go nazwały media. To szwagier zamordowanej, który na punkcie płci Moniki miał obsesję. Tak to przynajmniej wyglądało. Ale długo dziennikarzom zeszło, ponad dziesięć lat, nim się zorientowali, z kim mają do czynienia. A to był bezwzględny facet, który uwodził sędziów, dziennikarzy, opinię publiczną. Był w tym świetny. W końcu i on skończył w więzieniu za bardzo niefajne sprawy. Więcej szczegółów? W książce. Okazał się człowiekiem zdemoralizowanym, podczas gdy Osińska nigdy zdemoralizowana nie była. Przynajmniej nie tak głęboko zdemoralizowana, jak nam ćwierć wieku temu wmawiano. Dziś jest zresocjalizowana, zresocjalizowała się sama i nikomu nie zagraża. Za swój udział w zbrodni już zapłaciła.

Ciekawe, co na to rodzina zamordowanej kobiety? Pytałeś o to jej bliskich?

Starałem się. Na szczęście w tym straszliwym nieszczęściu to nie rodzina ofiary wymierza sprawiedliwość. Choć ćwierć wieku temu jej bliscy mieli zasadniczy wpływ na wyrok. Wystarczy. Rodzina do dziś cierpi, rozumiem i szanuję jej ból, ale w sensie prawnym dziś ważne jest to, kim Monika jest teraz, nie wtedy. Wiem, że to brzmi brutalnie. Ofiara nie żyje, a sprawcy tak. Jednak dalsze przetrzymywanie Moniki w więzieniu niczemu ani nikomu już nie służy: ani państwu, ani społeczeństwu. Jej kara już nie ma sensu. Jest tylko zemstą dokonywaną w imieniu państwa. Nie wiem, co z dwójką pozostałych skazanych w tej sprawie, z akt wynika, że i oni są zresocjalizowani, ale ponieważ nie chcieli ze mną rozmawiać, nie będę tu o nich mówił. Wiem, że Monika Osińska bardziej się już nie poprawi, a taka, jaka jest dzisiaj, może się jeszcze społeczeństwu przydać. To odpowiedzialna kobieta, która budzi moje zaufanie. A trochę ją poznałem.

A jak się pomylisz?

Że wyjdzie i kogoś zabije? Gdyby moi bliscy wymagali stałej opieki i musiałbym w tym celu kogoś zatrudnić, bez wahania zaproponowałbym tę pracę Monice. Nikogo nie zabije. Jestem tego tak pewny, jak pewny jestem, że nie zabiję nikogo ja.

W książce próbujesz też zachować pamięć o ofierze. Czego się o niej dowiedziałeś?

Samych dobrych rzeczy. To była młoda, szczęśliwa i życzliwa ludziom kobieta. Po maturze przyjechała do Warszawy spod Ostrołęki, w stolicy chciała zacząć nowe lepsze życie. Miała zakochanego chłopaka, szykowali się do ślubu. Trudno spokojnie o tym myśleć.

Czy praca nad „Historią” była dla ciebie nieznanym wcześniej doświadczeniem?

Absolutnie. Na każdym jej etapie. Temat wybrałem nie ja jak w przypadku moich poprzednich książek, ale ktoś inny. Gdyby nie Lidia Ostałowska i jej śmierć, pewnie nie podjąłbym się takiego kryminalno-feministycznego tematu. W ogóle nie wiem, czy odważyłbym się pracować w Polsce, w której reporterom pracuje się coraz trudniej. Wcześniej pracowałem w Kambodży, na Filipinach, w Rwandzie. W Polsce ludzie się reportera boją, boją się publicznie wyrażać własne zdanie, wszystko chcą autoryzować. Instytucje uchylają się od obowiązku rozmowy z prasą. To jest męczące. Robienie reportażu w Polsce traci sens. Miałem właśnie kończyć książkę o Laosie. Tylko że wybuchła pandemia i nie mogłem tam jechać. A chciałem też coś zrobić dobrego dla pamięci po Lidii Ostałowskiej. Znałem z jej opowiadań historię Moniki Osińskiej, ale jednak bez szczegółów. Kiedy zacząłem w nie wnikać, pojąłem, że to sprawa z tych najważniejszych: chodzi o tortury zadawane w majestacie prawa. Dożywocie w polskiej wersji jest gorsze od kary śmierci. Moja dokumentacja w dużej mierze sprowadzała się do szukania prawdy w papierach, do eksperckich konsultacji, do zrozumienia, co tam się właściwie stało. Tak oczywiście pracowałem i wcześniej, ale wcześniej przede wszystkim rozmawiałem z ludźmi. Ludzie mi mówili, co się stało i dlaczego. Tu mówiły przede wszystkim źródła. Choć nie tylko. Przez wiele godzin rozmawiałem z Moniką.

I nagle Twoja praca musiała przyspieszyć. Dlaczego?

Zacząłem się spotykać z Moniką akurat, kiedy mogła złożyć pierwszy wniosek o przedterminowe warunkowe zwolnienie. Bo minęło ćwierć wieku odsiadki. Pierwszy sąd penitencjarny odmówił jej wolności. Bo za wcześnie. Nie byliśmy zaskoczeni. Rządzi, kto rządzi, sytuacja polityczna skazanym na dożywocie nie sprzyja. Apelacyjny sąd penitencjarny zgodził się z odmową. Minął kolejny rok więzienia. Monika złożyła kolejny wniosek, odbyła się kolejna tak zwana wokanda. Znowu odmowa. W sumie trzy negatywne postanowienia, bezlitosne i bezrefleksyjne, wydane wbrew opiniom ekspertów, wbrew faktom, wbrew człowieczeństwu. Może sędziowie się boją? Bo to tak odpowiedzialna decyzja? I w końcu kolejny sąd apelacyjny, pod koniec ubiegłego roku uznał, że dalsze siedzenie Moniki nie ma sensu. Mądry i odważny sędzia zdecydował, że już dość. Osińska ma wyjść. Oczywiście pod wieloma warunkami, bo to jest zwolnienie warunkowe. Ma pracować, nie pić, iść na psychoterapię. Przez dziesięć lat będzie ją kontrolował kurator sądowy. Nie spełni warunków, to do więzienia wróci. Ale pewnie je spełni, bo jest wolna od uzależnień i lubi pracę. Postanowiliśmy z Wydawnictwem Literackim, w którym wydaję moje książki, że nie będziemy zwlekać z publikacją „Historii”. Zawsze pisałem powoli, ale krótko. I tak też napisałem tę długą „Historię”. Bardzo krótko. Aż do momentu, kiedy Monika Osińska wychodzi na wolność.

Po dwudziestu siedmiu latach?

Z haczykiem. Po dziewięć tysięcy dziewięciuset dniach. Weszła do więzienia u progu dorosłego życia, kiedy po ulicach jeździły małe fiaty, polonezy, a internet był dostępny tylko w naukowych instytutach. Był to świat bez smartfonów, SMS-ów, bez Facebooka. Wyjście nie będzie dla Moniki łatwe. Będzie oszołomieniem, uderzeniem. Powtórzę to raz jeszcze: Monika już zapłaciła. Jednak świat pewnie i tak będzie chciał się o nią upomnieć. Odbyta kara ludzkiego przebaczenia nie przyniesie. Mam wiele obaw, ale i nadziei. Monika jest dorosłą i poważną osobą, a nie samotnym, zagubionym, wyrośniętym dzieckiem, którym była dwadzieścia siedem lat temu. To historia pełna brutalnej przemocy, niepojętego bólu i okrutnej niesprawiedliwości. Historia na śmierć i życie. Bo życie Moniki Osińskiej, czy to się komuś podoba, czy nie, toczy się dalej. Na wolności.
Rozmawiał Marcin Baniak


Książka Wojciecha Tochmana „Historia na śmierć i życie” ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.