Mój pierwszy idol: Ada Fijał, fot. Marcin Kempski

marynarka Łukasz Jemioł, bluzka La Perla, spodnie Iro/See Me Boutique, szpilki Zara

GORSZYCIELKA MARLENA DIETRICH
ADA FIJAŁ aktorka

Najlepiej czuję się w sukience retro, czerwonej szmince i elegancko pofalowanych włosach. Mogłabym żyć w przedwojennej Warszawie. Piosenką mojego dzieciństwa było „Tango milonga”, a z telewizji bardziej niż dobranocki pamiętam czarno-białe filmy z Charliem Chaplinem czy Marleną Dietrich. Miłość do lat 20. i 30. zaszczepili we mnie dziadkowie. Babcia Stanisława, u której spędzałam każde wolne popołudnie, miała sentyment do kabaretowych melodii i niemego kina. A dziadek, dawny AK-owiec, był nadleśniczym i pracował jako ratownik górski w GOPR-ze, ale pisał też wiersze i zachwycał się przedwojenna poezją. Z filmów z Chaplinem i Dietrich uczyłam się, co to znaczy być aktorem. Komediowym i dramatycznym. Najpierw mi się wydawało, że granie to jeden wielki wygłup, wariactwo
w duchu Chaplina. Jak mawiał, ci, którzy potrafią nas rozśmieszyć, są cenniejsi od tych, którzy sprawiają, że chce nam się
płakać. Na drugim biegunie była Marlena: chłodna, zdystansowana, niedostępna. Od niej chciałabym nauczyć się odwagi. Była fashionistką i gorszycielką. Włożyła garnitur i otworzyła przed kobietami męskie szafy. Byłam kiedyś we Wrocławiu w mieszkaniu, w którym Marlena spotykała się na schadzki z Cybulskim. Po krótkim okresie buntu w podstawówce, gdy nosiłam podarte dżinsy i słuchałam Róż Europy, jako dorosła dziewczyna powróciłam do retro. Zaczęłam stylizować się na Édith Piaf. Zrobiłam sobie ciemną, krótką trwałą, nosiłam krzyż na szyi i śpiewałam jej piosenki. Ale szybko zrozumiałam, że nie tędy droga. Dobrze mieć swoich idoli, bo to nas rozwija i pokazuje drogę, ale najważniejsze jest to, żeby odnaleźć w tym siebie.