Kiedy moja berlińska przyjaciółka Heike zastanawia się nad poważnymi zmianami w życiu, jak każdy mieszkaniec stolicy Niemiec o skromnym portfelu musi uwzględnić kwestię wynajmu. Sprawa jest złożona: pieniądze, jakie teraz płaci ona i dwójka współlokatorów, nie są wygórowane – prawo lokatorskie w Berlinie zobowiązuje właścicieli nieruchomości do utrzymania pierwotnej wysokości opłat zapisanych w umowie. Jednak jeśli Heike zdecydowałaby się na wyprowadzkę, za podobne mieszkanie zapłaciłaby wedle nowych stawek trzykrotnie więcej. A prawdopodobnie w ogóle by go nie znalazła. Co jeszcze ją trzyma w obecnym? Nie tylko fakt, że jest dwupoziomowe, pokoje mają po blisko 20 metrów, a do stacji metra idzie się trzy minuty. Najważniejszy w jej ocenie jest ogród, do którego wychodzi się prosto z kuchni. Przez całą wiosnę i lato to tu się jada, przyjmuje gości, pije wino i cydr. Pracująca na co dzień w Zalando Heike ma 47 lat. W mieszkaniu, z którym tak trudno jej się rozstać, „przyjęła” już wielu współlokatorów: od 2006 roku, kiedy tu się sprowadziła, pewnie z dwudziestu. Były też koty, psy, akwaria z owadami. A na samym początku, kiedy córka Heike miała dwa lata, również druga matka z dzieckiem. Ostatnio zastałam u niej węgierską artystkę na kilkumiesięcznym stypendium i trzydziestoparoletnią przedszkolankę pracującą też z syryjskimi uchodźcami. Wiele godzin upływało nam przy wspólnej kawie. Szybko się okazywało, która półka w lodówce jest czyja i kiedy wolno częstować się curry z patelni. Zastanawiałam się wtedy, czy taki model miałby szansę powodzenia w Polsce? 

Z odzysku
Około 2007 roku, kiedy moja przyjaciółka po rozstaniu z ojcem córki sprowadziła się do niemieckiej stolicy, jej polscy rówieśnicy podpisywali w bankach umowy kredytowe na 30 lat, a z oszczędności uciułanych na etatach lub dzięki nadgodzinom przeprowadzali remonty. Na „żyjących jak studenci” berlińczyków lub „wiecznie imprezujących” londyńczyków patrzyliśmy z pobłażaniem. Ale minęło 15 lat i – wobec rosnących stóp procentowych i niepewności, co dalej – zaczynamy wątpić w sensowność tamtych decyzji. Publicyści i psychologowie społeczni porównują pokolenie dzisiejszych 50- i 40-latków z millennialsami. Tych drugich przedstawia się jako bardziej wyważonych w decyzjach, pewniejszych swojej globalnej tożsamości, a przez to niegotowych na inwestycje, kredyty i związane z tym poświęcenia. Czy Heike i jej podobni wyprzedzili stylem życia nasze czasy? A może, wychowani w zamożnych niemieckich landach, nie mieli już apetytu na dobra, o które dzieci boomersów po drugiej stronie granicy były gotowe walczyć? Bo oprócz mieszkania z innymi dorosłymi osobami w modelu, na  który postawiła Heike, mieści się brak samochodu, zainteresowania konsumpcją, nieprzywiązywanie wagi do noszącej ślady użytkowania wanny. Jeśli meble, to z odzysku. Zresztą można ich po prostu nie mieć, tak jak w pokoju czterdziestoparoletniej Reginy, która udostępniła mi swój materac. Zatrudniona w organizacji Doctor Against Atomic Bombs Regina jest często w podróży, myśli o zostaniu dłużej w Maroku, gdzie będzie w zamian za pokój pracować na farmie oliwek. 

Decyzje krótkoterminowe
Chętnych do wynajęcia dużego pokoju w 67-metrowym mieszkaniu Marty w jednej z najbardziej obleganych części Górnego Mokotowa nie brakuje. Bo podwórko jest wyjątkowe: parterowe mieszkanie znajduje się w oficynie otoczonej starymi drzewami. Panuje tu cisza, a odcięcie od zgiełku miasta pozwoliło sąsiadom stworzyć silne więzy. – Kłócimy się, świętujemy i godzimy od lat. Kiedy ktoś nas opuszcza, robimy pożegnanie z grzanym winem. Zwierzęta krążą u nas między mieszkaniami – opowiada Marta, charakteryzatorka 40 plus. Na etapie, kiedy jeszcze urządzała „castingi” na współlokatora, sprawdzała, czy ta osoba będzie mieć chęć i motywację, by stać się członkiem wspólnoty sąsiedzkiej. Jakie jeszcze stawiała warunki? Oczywiście ważna jest wypłacalność. No i ogólny pion życiowy, bo kohabitacja to wyzwanie, a nie epizod, jak np. couchsurfing. Owszem, życie towarzyskie kwitnie, więc osoba zajmująca drugi pokój nie powinna mieć z tym kłopotu. Ale to opcja spokojna, bez ekscesów – od dawna nie szuka już kompanów do imprez, ten etap ma za sobą. Teraz Marta ma teoretycznie całe dwupokojowe mieszkanie dla siebie, ale i tak stale ktoś z nią pomieszkuje. Ostatnio koleżanka przeprowadzająca poważny remont. I tak jest ciągle – kiedy tylko ktoś się spakuje, pojawia się nowa osoba. Jak długo to jeszcze będzie trwać? Nie spieszy jej się do mieszkania solo. To, co jeszcze parę lat temu mogło wydawać się niedojrzałością albo ekstrawagancją, powoli przestaje dziwić. Na wschód od granicy niemieckiej też otwieramy się na kohabitację. Rzeczywistość, która zmienia się z dnia na dzień, nie zachęca do decyzji długoterminowych. A lockdowny pokazały, jak trudno wytrzymać w izolacji, nawet jeśli zapewniliśmy sobie komfort w postaci pięknych mebli i zadbanych roślin. I choć dane statystyczne przed pandemią wskazywały, że „na swoim” mieszka, w zależności od źródeł, między 73 i 84 proc. Polaków, w 2021 roku podano nowe informacje: ponad dwa i pół miliona dorosłych obywateli zamieszkało w pandemii z rodzicami. Już ponad 60 proc. gospodarstw nie stać na inwestycje. Perspektywa „kredyt, większy metraż, wygoda” zwyczajnie zaczyna się zamykać. Skoro wersja powrotu do domu na dłuższą metę wiąże się z dużymi kosztami emocjonalnymi albo wręcz międzypokoleniowym konfliktem, rozwiązaniem okazuje się kohabitacja. Dla Marty, która sporą część roku spędza za granicą, to sytuacja znana od kilkunastu lat. Oswojona i przemyślana. Czasem znajomi pytają: „Długo tak będziesz jeszcze funkcjonować?”. Nie ma już siły tłumaczyć, dlaczego wciąż nie przeniosła się „na swoje”. Czy wszyscy musimy żyć tak samo, według schematu partner albo partnerka, dziecko, wspólne planowanie, kosztorysy? – Nauczyłam się puszczać te uwagi mimo uszu – mówi. 

Czy mieszkania dzielone z innymi lokatorami to dobry model na życie? korzyści jest sporo: oszczędność pieniędzy i jedzenia, nowe przyjaźnie.

Cisza w środku miasta
Zasady są niepisane, ale jasne – nie ma potrzeby przyjaźnić się na siłę. Dbamy o wspólną przestrzeń, obowiązują dyżury. Z jedną z lokatorek Maria tak się zaprzyjaźniła, że jej wyprowadzkę przeżyła tak, jakby opuszczał ją ktoś bliski. Z obecną zachowują przyjazny dystans. Kluczem do dobrego funkcjonowania razem jest brak presji, zwracanie uwagi na swoje potrzeby, dobra komunikacja. – Wierzę w moc rozmowy. Czyni cuda – mówi Maria. Przykład? Miały z lokatorką inne pomysły na czajnik elektryczny. Maria, która mieszkanie traktuje bardziej „jak własne”, chciała taki z wyższej półki, jej lokatorka – tani. Kupiły dwa. Po co spierać się o błahostki? W ogóle te kilkanaście lat życia w kohabitacji to dla Marii szkoła kompromisów. Niebawem przyjdzie szukać nowego współlokatora i to ją trochę niepokoi. Zdaje sobie sprawę, że dla studentów jest już „panią w średnim wieku”. Ale może uda się trafić na rówieśnika, w końcu wielu ludzi podejmuje teraz mniej standardowe wybory. – Czy nie wolałabym mieć własnego mieszkania? Oczywiście, że tak. Ale nie mam zamiaru załamywać się, że w takiej jestem sytuacji – mówi. Poza tym trudno byłoby jej zrezygnować z widoku gruszy za oknem, klimatu kamienicy, parku po drugiej stronie ulicy. – No i kocham swój balkon. Kiedy jest ciepło, przenoszę się tam i mam poczucie, że jestem u siebie, w ciszy w środku miasta – dodaje. Potrzebę samotności i współmieszkania z obcymi można pogodzić. Wystarczy, że wszyscy zgadzają się co do reguł: nie ma wchodzenia do pokoju, gdy współlokator sobie tego nie życzy, narzucania się z rozmowami. Jeśli zapanuje zgoda co do „kodeksu”, są szanse na przyjazne relacje. 

Drogo i w pojedynkę?
Projektantka mody, malarka i edukatorka June potrzebuje chwili, żeby policzyć, przez ile dzielonych mieszkań się przewinęła. Szesnaście? Więcej? Ten stan rzeczy zmienił się ponad dwa lata temu, kiedy – już po trzydziestce – wprowadziła się z chłopakiem do własnego lokum. Etap kohabitacji, od wielkiego mieszkania dla studentów szkół artystycznych w Krakowie po warszawskie lokale w kamienicach, pozwolił jej dogłębnie poznać ludzi: można powiedzieć, że snobizmy i nawyki młodej bohemy obejrzała pod lupą. Dla niej to szkoła życia i relacji. Co zrobić, kiedy wyczuwa się toksyczną atmosferę? Mówić o tym, bez oskarżeń, a czasem się poddać, uważa. To też jest nauka. Trzydziestoczteroletnia Kasia nie zamierza „szarpać się”, by zarobić na kawalerkę w stolicy. Uważa, że dobrze mieć za ścianą „nie przyjaciół, lecz współlokatorów”, kiedy potrzebuje z kimś pogadać, a nie ma ochoty na towarzyski spęd. Nie widzi sensu w wydawaniu pieniędzy na samodzielne mieszkanie o podobnym standardzie, jeśli może mieć do dyspozycji przyjemny pokój. I nieważne, że w dzielonym przez trzy osoby mieszkaniu jest najstarsza. Marta pieniądze przeznacza na podróże, a mimo to ma swoją bazę. Kiedy jej nie ma – bywa, że kilka miesięcy – krzepi ją fakt, że mieszkania dogląda ktoś zaufany. Dla Marii argumentem za kohabitacją są warunki i okolica: wysokie sufity, stary parkiet, jedno okno na przedwojenny park, drugie na kameralny dziedziniec. Można patrzeć, jak wiosną zazieleniają się drzewa. Za takie mieszkania płaci się w starych dzielnicach Warszawy słono, co najmniej trzy tysiące. Maria, pracująca w instytucji miejskiej na stanowisku urzędniczym, wprowadziła się tu 17 lat temu, teoretyczne tymczasowo. To był okres okołostudencki. Dzięki zasiedzeniu, podobnie jak berlińczycy, ma coś w rodzaju „zamrożonego najmu”. Z mieszkającą w Amsterdamie artystką Julią Sokolnicką łączyłam się parokrotnie podczas pierwszego lockdownu. Przysyłała zdjęcia: sąsiedzki grill, łąka pod oknem. Jej lockdown wyglądał o wiele łagodniej niż ten, przez który przechodzili znajomi mieszkający solo lub z partnerem i dzieckiem. U nich, w bloku udostępnionym artystom po preferencyjnych cenach dzięki miejskim programom, życie nie zamarło. Wcześniej mieściła się tu szkoła techniczna, potem zamieszkali syryjscy uchodźcy. Julka dostała do dyspozycji pracownię – w sumie 50 metrów. Jak na kosztowny Amsterdam kawałek przyzwoitej przestrzeni. W lewicowych kręgach miejskich aktywistów kwestię niedostępności mieszkań drąży się od dawna i konsekwentnie. W końcu władze wprowadziły regulacje, które mają zapobiec przekształceniu Amsterdamu w butikowe miasto dostępne wyłącznie dla pracowników korporacji i zamożnych turystów. Julka miała w tym udział. W podobnym duchu opowiada o swojej decyzji przeprowadzki do kohabitatu Charles Montgomery, autor bestsellera „Miasto szczęśliwe”. Choć sam doradza deweloperom jako ekspert, krytykuje efekty gentryfikacji „przyjaznych miast”, która doprowadziła do tego, że jeśli nie jesteś bogaty lub nie odziedziczyłeś domu czy mieszkania, na zakup własnego nie zarobisz – uwolnione ceny szybują niebotycznie. Montgomery wprowadził się do nowoczesnego bloku wraz z trzydziestoma kilkoma lokatorami. Spędza czas z ich dziećmi, pomaga seniorowi zza ściany, towarzystwo chroni go przed osamotnieniem. Kiedy ma dość pracy, idzie do ogrodu, w którym wszyscy pracują razem. Sam wychował się na wsi, a Vancouver musiał poznać i „zdobyć” w młodym wieku. Mimo że jako dziennikarz, ekspert i strateg cieszy się międzynarodową sławą, nie miał szansy odłożyć na apartament. A „drogo i w pojedynkę” już nie chciał. 

Socjolożka i politolożka Marta Trakul, która założyła Fundację „Na miejscu” zajmującą się przestrzenią publiczną, uważa, że kohabitacja to nasza przyszłość. Badała takie sposoby mieszkania w europejskich i pozaeuropejskich ośrodkach i mówi, że ponad wszystko liczy się wola konsensusu. Zgoda i zadowolenie to priorytet. – Nie ma przewodniczących, panuje egalitaryzm. Tworzymy rodzinę z wyboru, a łączą nas wspólne poglądy – stwierdza. Używa słowa „intencjonalność”, które wyjaśnia, dlaczego tego typu projekty mają szansę się powieść. Bo wszystkim na tym zależy. Wymienia jednym tchem szczęśliwe wspólnoty: weteranki aktywizmów feministycznych Maison des Babayagas we Francji, dom dla gejów w Berlinie, duński kohabitat senioralny. Podkreśla ekologiczny wymiar takiego pomieszkiwania: jedna pralka, suszarka, mniejsze koszty zużycia energii. Mniej marnowania żywności, większa kontrola śmieci, wspólne zakupy. – W Polsce wciąż mamy skojarzenia z komuną i czujemy rezerwę. Ale to się zmienia. Zapominamy o korzyściach, jakie daje choćby wspólne gotowanie. Jeśli zrobimy to w ramach dyżuru za innych, potem oni nakarmią nas. 
Gdy przyjrzeć się trendom, nawet deweloperzy budują teraz mieszkania, które trafią na rynek pod wynajem. Być może kolejnym etapem będzie projektowanie „pod wspólnotę”. To także wychodzenie naprzeciw zasadom zrównoważonego rozwoju. Bo jeśli coś przemyśleć z wyprzedzeniem i na lata, nie trzeba będzie wprowadzać kolejnych poprawek.