Witaj w króliczej norze. Poczujesz się tu jak Alicja w Krainie Czarów! – uśmiecha się recepcjonistka i prowadzi mnie
przez szklaną bramę Maison Moschino. Jeszcze niedawno był tu dziewiętnastowieczny dworzec kolejowy. Dom mody Moschino wykupił go i przerobił na czterogwiazdkowy hotel. Z Rossellą Jardini, dyrektor kreatywną marki, spotykam się w jednym z apartamentów. Ściany i podłogi są pokryte aksamitnymi płatkami róż, stoliki wyglądają jak wielkie filiżanki.  Rossella Jardini wita mnie ubrana w białą, męską koszulę i spodnie wyprasowane w kant. Ma mocny uścisk dłoni. – Spodziewałam się, że zobaczę panią w długiej, atłasowej sukni – mówię. – Trudno oprzeć się tej pokusie, kiedy przebywasz w takim pomieszczeniu – odpowiada z uśmiechem, wskazując na czerwone łóżko przypominające suknię
balową. Wnętrze jest surrealistyczne jak same kreacje Moschino. Przypominają mi się najsłynniejsze projekty marki: neonowe balerinki Bow Wow, pasek ze złoconym logo Moschino. Albo granatowe sukienki z tuzinem kokard i marynarki z guzikami wielkości pięciozłotówek. Czysta klasyka w krzywym zwierciadle!

Franco Moschino od początku był outsiderem mody, artystą patrzącym na nią z dystansem. Syn właściciela odlewni żelaza w małej miejscowości Abbiategrasso studiował w akademii sztuk pięknych w Mediolanie. Żeby opłacić studia, zarabiał jako ilustrator mody dla włoskich marek i magazynów. W 1971 roku zauważył go Gianni Versace i zaprosił do współpracy. Moschino pracował u niego przez sześć lat, tworząc szkice do kolekcji. Podpatrywał świat mody i wyłapywał wszystkie jego niuanse i absurdy. Wyszydzał konsumpcjonizm i kult drogich marek. Co nie przeszkodziło mu założyć własną firmę i odnieść światowy sukces.