Cosima Borawska, zdj. Maciej Landsberg


Sukienka z domieszką retro

Czas na sukienkę. Od stylistek z redakcji dostaję numer telefonu Cosimy Borawskiej. To dobra projektantka, a przy tym nie puści mnie z torbami. – Projektantka to złe słowo. Wolę nazywać siebie krawcową – mówi Cosima, gdy spotykamy się na kawie. Atrakcyjna 27-latka, wygląda nieco egzotycznie, ma lekki akcent, wyrazistą gestykulację. Za chwilę wszystko jest jasne: włoskie geny. Mama Cosimy, Tessa Capponi-Borawska, pochodzi z Florencji. – Zobacz, to moja pierwsza suknia ślubna – Cosima pokazuje mi w telefonie zdjęcie przyjaciółki. I nie jest to „beza”, czyli typowy strój panny młodej. Raczej nowoczesność z dyskretną domieszką retro. Opowiada, jak zaczęła szyć jeszcze jako nastolatka. – Moimi krawieckimi idolami byli Christian Dior i Coco Chanel – mówi. A ja jestem tak zauroczona jej projektami, że już wiem: muszę mieć suknię od Cosimy!

Umawiamy się w atelier na Mokotowie. Spodziewam się kolorowych ścian, kanap, obrazów. I szwaczek pochylonych nad maszynami. Nic z tego. Surowe wnętrze, białe ściany, kilka luster. Dwa wielkie stoły. Na jednym z nich maszyna do szycia. Szwaczki? Strona internetowa? Nic z tego. – Nie potrzebuję pomocy ani promocji. Mam pełne ręce roboty, ale na razie wszystko chcę robić sama – wyjaśnia Cosima. Klientki polecają ją jedna drugiej. Pierwszymi były przyjaciółki, które miały dosyć standardowych, sklepowych ubrań z talią nie tam, gdzie trzeba, i za długimi rękawami. W końcu nie każdy ma idealne wymiary manekina.

– Nie ma u mnie dwóch identycznych sukni. Kiedyś tak spodobał mi się płaszcz, który uszyłam dla przyjaciółki, że zrobiłam sobie podobny, ale zamiast kwiecistego wzoru był gładki, zmieniłam wielkość guzików i kształt kołnierza. Nawet gdy idziemy razem ulicą, nikt nie pozna, że to ten sam model! – mówi. Gdzie nauczyła się perfekcyjnego szycia? Studiowała krawiectwo i wykroje oraz pracowała w pracowni teatralnej w Mediolanie. Potem pojechała do Paryża i uczyła się haftu w szkole mistrza Lesage’a, tego, który wyszywał suknie Grace Kelly.

Dzwoni telefon. To spanikowana klientka, panna młoda. „Nie wie, w jak dobrych jest rękach?!” – myślę. – Przyjedź dziś. Przygotowałam śnieżnobiałe i kremowe jedwabie – uspokaja dziewczynę Cosima. Podpytuję o cenę ślubnej sukni. – Tajemnica między mną a klientką, ale nie przekraczam cen butikowych. Ani nie naliczam marży za tkaninę – mówi Borawska. A ja w duchu liczę: „Skoro nie przekracza cen butikowych, to znaczy, że unikatową suknię ślubną można mieć u niej za 1000, maksymalnie 3000 złotych”. – A jeśli zamawiałabym suknię u ciebie, od czego powinnam zacząć? – pytam. – To ja zacznę. Od przeprowadzenia z tobą małego wywiadu psychologicznego! – uprzedza Cosima. I zaczyna „kwestionariusz”: Chcesz czuć się w tej sukni jak: a) księżniczka, b) Audrey Hepburn, c) gwiazda rocka? Potem daje mi zadanie domowe: mam przynieść wycięte z magazynów fotografie gwiazd z np. rozdania Oscarów, które mnie zachwyciły. I zdjęcia swoich koleżanek, które świetnie wyglądały na imprezie. Co będzie dalej? Cosima dokładnie mnie wymierzy i uszyje prototyp sukienki ze zwykłego płótna. Jeśli będzie leżał jak ulał, poleci do Włoch po materiał w najlepszym gatunku. Na metry jedwabiu potrafi wydać w Mediolanie ostatnie pieniądze.