Na ten serial ostrzyłam sobie zęby od dawna. Krążące w sieci zdjęcia z planu, wpisy na Facebooku Borysa Szyca (odtwórcy głównej roli) i Jakuba Żulczyka (autora scenariusza) podgrzewały atmosferę. W filmowym światku mówiło się, że „Warszawianka” będzie wydarzeniem. Całość wyreżyserował Jacek Borcuch – autor pięknych, melancholijnych filmów, jak „Słodki koniec dnia”, a wyprodukowała Iza Łopuch, topowe nazwisko w branży (m.in. „Ślepnąc od świateł”). A potem pojawił się opis: „Warszawianka”, serial SkyShowtime, to tragikomiczne przygody „40-letniego playboya, ulubieńca wszystkich i miejskiej legendy, który walczy nieustająco z rzeczywistością, próbując uchwycić sens własnego istnienia we współczesnym świecie”. 

Zatrzymuję się na słowie „playboy”, które – po pierwsze – brzmi dziwnie i oldskulowo, a po drugie – odstaje od reszty tekstu. Playboy to przecież typ w stylu wczesnego Jamesa Bonda albo tytułowego bohatera filmu „Alfie” – w latach 60. grał go Michael Caine, współcześnie Jude Law. Szampan, willa z basenem, luksusowy samochód – tak, tak, tak. Walka z rzeczywistością, kryzys egzystencjalny, szukanie sensu życia – nie, nie, nie. I jeszcze to, jak bohater „Warszawianki” się przedstawia: Czuły, od nazwiska Czułkowski, w ogóle do tej układanki nie pasuje. Grający go Borys Szyc z eleganckim wąsem chevron, w ciemnych okularach, białej koszulce i czarnym płaszczu wygląda jak intelektualista z francuskich filmów sprzed pół wieku. – Playboy? To zwietrzała tożsamość jeszcze sprzed rewolucji seksualnej, do której na Zachodzie doszło w latach 60., a u nas dzieje się dopiero teraz – mówi Jakub Żulczyk, gdy pytam go o tę rozbieżność. – Czuły, choć nie ja go wymyśliłem, ale pisałem go przez trzy lata, więc traktuję jak swoją postać, przypomina większość moich książkowych i serialowych bohaterów. Nie pasuje, odstaje, jest na bakier. Czasem gorszy, czasem lepszy, szuka zabawy, ekscytacji, miłości. Wydaje mu się, że potrafi kochać, chociaż nie do końca tak jest. – Z pozoru Czuły i jego postawa życiowa są supersexy. Każdy z nas zna podobną postać i w męskiej, i żeńskiej inkarnacji. Fajnie jest mieć kogoś takiego koło siebie, bo wnosi wiele koloru. Ale świat nie polega wyłącznie na przygodach – jeśli ktoś chce żyć na własnych zasadach, wymknąć się schematom, płaci za to sporą cenę – dodaje Iza Łopuch. Przemierzając dzienną i nocną Warszawę, smakuje chwile, stara się być dobrym ojcem dla swojej małej córki, mierzy się z własnymi słabościami. Ma i swój honor, i humor, który czasem jest obroną wobec świata. Zostawmy go jednak na chwilę przy espresso na warszawskim pl. Zbawiciela i poszukajmy prawdziwego playboya. Kimkolwiek on jest.

Tożsamość nieznana

Dochodzenie nie jest łatwe, bo nie wszyscy zgadzają się na rozmowę, mówiąc, że „nie czują tematu”. „Playboy? Kojarzy mi się z króliczkami i pismem”. „Tom Jones to playboy z nutką kiczu”. „Typek z lat 90. w niebieskiej koszuli”. „To obciach być playboyem. Dziś na takich gości mówi się »fuckboy«, bo zaliczają kobiety, mają ciała wyrobione na siłowni i pusto w głowie”. – Widzę, że to słowo sprawia pani rozmówcom kłopoty definicyjne – informuje na wstępie prof. Tomasz Szlendak, socjolog specjalizujący się m.in. w badaniach wzorców męskości, gdy dopytuję, kim jest playboy – bawidamkiem, amantem, a może bon vivantem? – Upowszechniło się przekonanie, że bycie playboyem wiąże się wyłącznie z podbojami seksualnymi, że to ktoś skaczący z kwiatka na kwiatek, kolekcjoner dam. Początkowo jednak był to wzorzec tego, jak korzystać z życia, i nie oznaczał wyłącznie konsumpcyjnego stosunku wobec kobiet – zaznacza prof. Szlendak, precyzując, że i „Playboy”, i „playboy” narodził się w USA w latach 50., czyli w apogeum patriarchalnego podziału pracy między płciami. – Kobiety zostawały w domu, mężczyźni wychodzili z niego, by zdobywać środki na utrzymanie. Trafiali na konkurencyjny rynek, pracowali w zasadzie od rana do nocy. Ich wolny czas w niczym nie przypominał barwnego żywota uwolnionej od pracy arystokracji. „Playboy” stanowił dla nich rodzaj Nibylandii i podpowiadał, co robić w wolnym czasie. 

Próżniaczy styl życia „wynaleźli” spadkobiercy fortun. Jeden z nich chciał obsypać Brigitte Bardot różami. Zrzucił je więc z helikoptera.

Podziwiać tego nowego wyrafinowanego mężczyznę miały nie tyle kobiety – te przecież siedziały w domu i rozgryzały, jak działa nowy model odkurzacza – co inni mężczyźni. – Playboy był od nich lepszy, bo miał nie tylko karierę i pieniądze, lecz także gest, fantazję i dobry gust – uzupełnia prof. Szlendak. Musiał mieć też sznyt i orientować się w kulturze, dlatego na łamach pisma założonego w 1953 roku przez Hugh Hefnera pojawiały się opowiadania zamawiane u tuzów literatury takich jak John Updike, Kurt Vonnegut, Doris Lessing czy Joyce Carol Oates. Tutaj mamy wreszcie – jedyny, jak się okaże – punkt styku z Czułym. On też jest utalentowanym pisarzem i spokojnie mógłby publikować w dawnym „Playboyu”. 
 
Atrakcyjny pozna wiele pań

Mimo intelektualnego podglebia playboy w historii nierozerwalnie wiąże się z uwodzeniem kobiet. Flirty i romanse należą przecież do świata zmysłowych przyjemności, których nie zastąpią żadne gadżety ani pieniądze świata. Zresztą z pieniędzy właśnie ten próżniaczy styl życia się wywodzi – „wynaleźli” go i kultywowali europejscy dziedzice fortun, którzy mogli sobie pozwolić na eleganckie, szyte na miarę ubrania, drogie trunki, dalekie podróże w czasach sprzed low costów i spełnianie kaprysów. I to oni z zapałem gonili za króliczkiem, często w efektownym stylu. Gdy Gunter Sachs, niemiecki miliarder, fotograf i dziedzic fortuny Opla, oszalał na punkcie Brigitte Bardot, obsypał ją różami. Dosłownie, bo zrzucił setki kwiatów z helikoptera na wakacyjny dom aktorki. Wkrótce dołączył do nich, zapewne bajecznie drogi, pierścionek zaręczynowy. „Długo i szczęśliwie” trwało trzy lata, choć trudno powiedzieć, czy w tym przypadku to „tylko” czy „aż”…

Duża część czaru playboya opierała się na erotycznym safari, w którym kochanki były traktowane jak zwierzyna łowna.
 

Kapitalnie i z ukosa związek między romansem a pieniędzmi, czyli pożywką playboyów, analizuje izraelska socjolożka Eva Illouz, autorka książki „Uczucia w dobie kapitalizmu”. „Używamy pieniędzy, by polepszyć nasze życie uczuciowe. Na przykład fundujemy sobie luksusowe wakacje, by spędzić dużo czasu z ukochanymi” – wyjaśnia w rozmowie z WIRE. „Zbierając materiały do książki, pytałam ludzi, co oznacza dla nich romans. Większość łączyła go z kolacjami przy świecach, szampanem, wyjściem do kina, bukietem róż. A więc kupują i konsumują dobra, by stworzyć romantyczne okoliczności dla siebie i innych”. Przyjemnościami i romansami chciało żyć wielu amerykańskich aktorów złotej ery Hollywood, jak Errol Flynn, bodaj pierwszy ekranowy amant, czy najprzystojniejszy prezydent USA, John F. Kennedy. Playboyów można znaleźć w popkulturze – poza Tomem Jonesem taki wizerunek mieli Jack Nicholson, Warren Beatty i George Clooney. W serialach i filmach to choćby Charlie z „Dwóch i pół”, Barney z „Jak poznałem waszą matkę”, Stifler z „American Pie”, a nawet superbohaterowie w „cywilu”: Bruce Wayne („Batman”) i Tony Stark („Iron Man”). Ci dwaj, nie dość że bogaci, to jeszcze oryginalnie ubrani… Czy to przypadek, że na liście nie ma nowych nazwisk? Nie. A skoro brak bon vivantów w popkulturze, w której najlepiej odbijają się zmiany, to czy jest jeszcze dla nich miejsce we współczesnym świecie? Tym po #metoo, gdzie gorącymi trendami są ekologiczna świadomość i trzeźwość, a nie konsumpcja i hedonizm? Nawet Harry Styles, który ma tysiące fanek i fanów, stawia ostrożnie kroki, nie chcąc narazić się politycznie poprawnej kulturze, jak pisze „The New York Times”.– Bycie playboyem kojarzy mi się z  toksyczną męskością. Tacy mężczyźni nadal istnieją, chociaż myślę, że z każdym facetem decydującym się na terapię będzie ich coraz mniej – uważa Natalia Kusiak, autorka podcastu „Pierwsza randka”, w którym rozmawia z mężczyznami o życiu uczuciowym. – W serialu widać, że obowiązujące przez lata wzorce męskości skompromitowały się, trzeba więc wymyślić nowe – mówi Jakub Żulczyk. – I tu mamy problem, bo o ile są nowe wzorce dla kobiet oraz mniejszości seksualnych oparte przede wszystkim na czymś, co po angielsku nazywa się empowerment (wzmocnienie – przyp. red.), o tyle dla mężczyzn ich nie ma. Chociaż wydaje mi się, że ten empowerment, ale polegający na empatii do samego siebie, może być nowym wzorcem dla facetów. A empatia w naszej kulturze wciąż jest kojarzona ze słabością. 
 
Podryw się demokratyzuje

Tymczasem duża część czaru playboya opierała się właśnie na braku empatii i erotycznym safari, w którym kochanki były traktowane niczym zwierzyna łowna. – Playboy, jak nazwa wskazuje, to ktoś, kto się bawi, także kobietami – uważa seksuolog i psychoterapeuta Michał Pozdał. – Takie zachowanie ma chronić przed bliskością, rozumiem je jako wyraz lęku przed uczuciami. Bo one są często dla tej grupy mężczyzn przerażające – zaznacza. Dodaje też, że playboye nadal istnieją, ale… możemy również spotkać playboyki. – Kiedyś takie zachowanie było zarezerwowane kulturowo dla mężczyzn. Dziś kobiety też korzystają z aplikacji randkowych tylko po to, by się spotykać na seks. 
Jak twierdzi Natalia Kusiak, sami mężczyźni nie mają już ochoty być playboyami: – Na podstawie rozmów, które przeprowadziłam do „Pierwszej randki”, mogę powiedzieć, że zagadnienie podrywu coraz bardziej się demokratyzuje. Młodsze pokolenia przestają patrzeć na kobiety jak na zwierzynę do upolowania. Otwarcie mówią o tym, że marzą o sytuacjach, kiedy role się odwracają i to o nich zabiega kobieta. Wydaje mi się też, że te grupy coraz bardziej odrzucają sztuczne zabiegi, które kojarzyły nam się z podrywaniem. Proces poznawania się staje się coraz bardziej naturalny, codzienny, a przez to bardziej szczery. Mnie ten trend się podoba. Zresztą bycie playboyem, upozowanym łowcą kobiet, nie oznacza, że jest się jednocześnie dobrym kochankiem, co Michał Pozdał tłumaczy na przykładzie Jamesa Bonda. – Żeby być w dobrej seksualnej relacji, trzeba się otworzyć, a duża część uroku tego bohatera polega na dystansie. Chyba że mówimy o Bondzie granym przez Daniela Craiga, otwartym, emocjonalnym – konkluduje seksuolog. A co z Czułym, bohaterem „Warszawianki”, którego zostawiliśmy w kawiarni, szukając playboya? Została po nim pusta filiżanka. Ruszył w miasto gonić za swoim króliczkiem – cokolwiek to dla niego znaczy.