ŁAWKA REZERWOWYCH
Pierwszy dzień tinderowania i wielkie bum. Ponad 40 dopasowanych, 15 wysłało do mnie wiadomości, kilku zaproponowało spotkanie. Ławka rezerwowych jest długa: sporo obcokrajowców, ktoś podszywający się pod księcia Harry’ego, wiele nagich torsów, dr Hannibal Lecter. Intencje użytkowników? Z reguły grają w otwarte karty. O tym, czy szukają partnera na stałe, czy niezobowiązującego seksu, dowiesz się błyskawicznie.

Eduardo, precyzyjny do bólu: 40-letni Hiszpan, w hotelu Holiday Inn, pokój 212, za sześć godzin i 30 minut ma odprawę na lotnisku. Nie chce się spóźnić, a musi kupić jeszcze żubrówkę. Podobnie Alessandro, nieziemsko przystojny Włoch, kopia Matthew Goode’ego. Niestety, odezwałam się za późno, jest już na Via Dante w Mediolanie i pije espresso. Za dwa tygodnie znów będzie w Warszawie. Szuka przewodnika, lubi szpilki.

Woody Allen twierdzi, że biseksualizm podwaja szanse na sobotnią randkę. Zmieniam ustawienia i od tej chwili interesują mnie nie tylko mężczyźni. Tinder błyskawicznie znajduje kompatybilną partnerkę. 32-letnia Aga, atrakcyjna blondynka przypominająca Twiggy, chce mieszkać na wsi i uprawiać kozy. Znam jej wagę, wzrost i rozmiar buta. Nie wiem, czy jestem fanką agroturystyki i czy kozy można uprawiać... Ale ją lajkuję i mam kolejne dopasowanie. Tinder uzależnia. Zamiast wyjść z domu na mojito na Żurawiej, siedzę w szlafroku z gorącym kakao i przeglądam zdjęcia nieznajomych. Przesuwam ekran telefonu w prawo, w lewo, czatuję, jestem w półtransie.

SYPIALNIA BARDOTKI
Etap drugi: weryfikacja w realu. Wypadło na Stefana. Przystojny, uzależniony od „House of Cards”, 32-letni prawnik. Singiel po przejściach i pracoholik, rozczulił mnie, pisząc: „Moja mama będzie Tobą zachwycona”. Spotykamy się w Momu, wspólne zainteresowanie: kuchnia Bliskiego Wschodu. Wygląda lepiej niż na zdjęciach, niebieska koszula, świetnie skrojona marynarka i beżowe todsy. Jestem w niebie. Mówi dużo i jest jak żywa reklama warsztatów autoprezentacji. Przełykając humus, zastanawiam się, dlaczego chodzący ideał jest singlem. Wracam do domu i... okazuje się, że ostatni raz aktywował Tindera trzy godziny temu, podczas naszej kolacji! Poprawiałam włosy w toalecie, a on przeglądał sweet focie innych kobiet. Jednak czego można się spodziewać po kimś, kto nosi koszule z własnymi inicjałami, mówi o sobie w trzeciej osobie i stale spogląda na srebrną omegę...

Umawiam się z własnym antytypem: pseudonim Sztanga, 29 lat, trener personalny, fan crossfittingu i Schwarzeneggera. Zdjęcie profilowe rozłożyło mnie na łopatki: sześciopak i credo „Gym is my new girlfriend”. Dwóch wspólnych znajomych zdefiniowało go słowem „nieszkodliwy”. Na czacie zaskakująco błyskotliwy. W realu za bardzo opalony i napompowany, ale z rozbrajającym uśmiechem. Moja stylizacja na dziewczynę z sąsiedztwa: biały T-shirt i podarte boyfriendy, nie była dobrym pomysłem. Podobnie jak zamówienie caramel frappuccino. Tak – skomentował mój wybór, tak – zasugerował kilka treningów. Użył eufemizmu: wzmocnienie mięśni brzucha. Ma elastyczny grafik, dla znajomych zniżki.

Kończę eksperyment, ale nie likwiduję konta. Oczekiwania – żadne, cel – zabawa. Słowa Brigitte Bardot: „Świat jest mały, ostatecznie wszyscy kiedyś spotkamy się w łóżku”, dotąd wydawały mi się abstrakcją. Tinder zmienił moją perspektywę: nawet jeśli nie dotrzemy do łóżka, na pewno miniemy się w sypialni... Good luck, girls!

Tekst Zuza Opolska