Czasy influencerów nastały za sprawą hollywoodzkich wytwórni. A konkretnie star systemu, na którym na początku XX w. najpopularniejsza filmowa fabryka świata postanowiła oprzeć swoją strategię promocyjną. Wcześniej nowości kinowe były firmowane nazwiskiem reżysera, jednak w miarę jak gwiazdy lśniły coraz mocniej na hollywoodzkim firmamencie, czcionka ich nazwisk na plakatach rosła, by w końcu przyćmić nawet sam tytuł filmu. Trendy rodziły się na dużym ekranie. A kino zaczęło spełniać rolę podobną do dzisiejszego Instagrama.

Ponieważ popularność aktorów decydowała o być albo nie być kolejnych produkcji, ich wizerunek nie mógł być kwestią przypadku. Scenariusze filmów pisano tak, by wyeksponować cechy, które miały przesądzić o sukcesie rodzącej się gwiazdy, a co więcej – nawet jej „życie prywatne” było wynikiem chłodnej kalkulacji speców od marketingu. Strategia wizerunkowa obejmowała więc nowe imię, biografię, romans z inną gwiazdą. Innym słowy, wszystko, co mogło przyciągnąć uwagę. A umówmy się, co w plotkarskiej prasie wzbudza większe emocje od przełomowej stylizacji?

Marlene Dietrich – kobieta, która wylansowała spodnie 

 

Marlene Dietrich / Getty Images

Chociaż niejedna znana instagramerka posiada moc odczarowania nawet najbardziej wątpliwego trendu, trudno reakcje jej odbiorców porównać z szokiem i konsternacją, jaką wywołała Marlene Dietrich, kiedy po raz pierwszy pokazała się w męskich spodniach w filmie „Maroko” (1930). Mało tego! Aktorka niemieckiego pochodzenia wystąpiła od razu w pełnym męskim rynsztunku: fraku, koszuli, muszce, cylindrze i butach brogsach. W latach 30. było to niezwykle obrazoburcze. Męskie stroje zakładane przez kobiety były wówczas uważane za wyznacznik niejednoznacznej seksualności. Ale wizerunek Marleny, królowej androgeniczności, karmił się takimi kontrowersjami. Jej radykalne eksperymenty wywarły ogromny wpływ na przedwojenne pokolenie. Dzięki niej kobiety zaczęły nosić spodnie typu slacks (dopasowane w talii, z luźnymi nogawkami). A ja dziś mogę pisać ten tekst, siedząc wygodnie w męskich dresach.

Jean Harlow – początek mody na platynowy blond

Jean Harlow / Getty Images

O promowaniu swojego wizerunku za pomocą filmu skrojonego na miarę z pewnością wiedziała coś Jean Harlow, jedna z czołowych twarzy hollywoodzkiego kina lat 30. W 1931 roku Frank Capra nakręcił komedię, której pierwotny tytuł brzmiał „Gallagher”. Ale ponieważ w filmie zagrać miała zjawiskowa Harlow, gotowy materiał na gwiazdę, tytuł ostatecznie zmieniono pod kolor jej włosów na „Platynową blondynkę”. Tleniony odcień wyglądał przepięknie w czerni i bieli, czym wzbudził szał wśród młodych kobiet, które tłumnie ruszyły do aptek po nadtlenek wodoru. Wytwórnia na tym nie poprzestała – by wzmocnić więzi z widownią otworzyła sieć klubów „Platynowa blondynka”. Nie mniejszy entuzjazm wywołała powłóczysta, skrojona ze skosu satynowa suknia, którą Harlow nosiła dwa lata później w filmie „Kolacja o ósmej”. Zaprojektowana przez Adriana, głównego twórcę kostiumów wytwórni MGM, kreacja sprawiła, że widownia zapragnęła wprowadzić do swoich szaf nieco luksusu. A producenci odzieży już wiedzieli, jak zrobić na tym biznes. I to w czasie wielkiego kryzysu!

Clark Gable – pierwszy amant bez podkoszulka

Clark Gable / Getty Images

Tak się składa, że inna komedia Franka Capry odniosła podobny influencerski sukces. „Ich noce” (1934) były pierwszym filmem, który zdobył pięć Oscarów we wszystkich najważniejszych kategoriach. Ale może nawet bardziej niż liczba jego nagród, w historii zapisała się jedna konkretna scena, w której w centrum zainteresowania znalazła się pewna męska część garderoby. A raczej jej brak. Kiedy Clark Gable – czołowy łamacz kobiecych serc – zaczął rozbierać się na ekranie, zapewne wielu widzów wstrzymało oddech. Największe emocje wywołał nagi tors aktora, który ukazał się zaraz po zdjęciu koszuli. Dlaczego? W tamtych czasach za niezbędny element męskiej garderoby uznawano podkoszulek. Po premierze filmu zaczęła krążyć plotka o spadku sprzedaży podkoszulków o 30 procent i kryzysie produkcji tekstylnej w całym kraju. Nie wiadomo, ile prawdy jest w tej miejskiej legendzie. Ale jedno jest pewne: jeśli czołowy hollywoodzki amant nie nosił podkoszulka, wszyscy mogli sobie darować tę część garderoby. To się nazywa magia kina!

Marlon Brando i James Dean – buntownicy w jeansach

Marlon Brando / Getty Images

Zrzucenie podkoszulka było pierwszym krokiem do pojawienia się na ekranie zupełnie innego typu filmowego amanta. W latach 50. Hollywood szturmem wzięli dwaj buntownicy: Marlon Brando i James Dean. Wylansowane przez nich jeansy, kultowe modele kurtek, czyli motocyklową i „harringtonkę”, biały T-shirt – wszyscy kojarzymy i wszyscy nosimy. Słowem: klasyka! Ale nie zawsze był to strój uważany za normę. Wyobraźcie sobie, że jeszcze w 1957 roku konserwatywne amerykańskie społeczeństwo oburzało się na reklamę firmy Levi’s, sugerującą, że jeansy – wówczas spodnie o przeznaczeniu robotniczym – są odpowiednim ubiorem do szkoły. Skórzane kurtki również były zakazane w szkolnych murach. A tak się dziwnie składa, że akurat to chciała nosić kontestująca wartości swoich rodziców młodzież, która z wypiekami na twarzy oglądała na dużym ekranie „Dzikiego” (1954) z Marlonem Brando i „Buntownika bez powodu” (1955) z Jamesem Deanem. Ich styl poza ekranem był równie niepokorny. Czasopisma plotkarskie pogardliwie rozpisywały się o jeansach Brando i mokasynach, które zakładał bez skarpetek. Dean zaś nie rozstawał się z skórzaną kurtką Perfecto i zawsze był widywany z papierosem ustach. Nosił pulowery i niedbale zarzucał płaszcz na ramiona. Siła z jaką dwaj gwiazdorzy zawładnęli wyobraźnią tłumów, była napędzana autentycznością i bezczelnością ich wizerunków.

James Dean / Getty Images

Audrey Hepburn i Grace Kelly – wcielenia ponadczasowej elegancji

Audrey Hepburn / Getty Images

W latach 50. autentyczność influencerów z dużego ekranu osiągnęła metapoziom. Projektanci tworzący kostiumy dla wytwórni z taką samą pieczołowitością zaczęli dbać o prywatny wizerunek gwiazd. I tak Hubert de Givenchy – który począwszy od „Sabriny” (1954) projektował kostiumy do niemal każdego filmu Audrey Hepburn – ubierał aktorkę także poza ekranem. Ponadczasowa, prosta elegancja preferowana przez ten zgrany duet okazała się powiewem świeżości w czasach, w których „kobieta idealna” musiała mieć sylwetkę wymodelowaną pasem wyszczuplającym. Nonszalancka mała czarna ze „Śniadania u Tiffany’ego” (1961) stała się najbardziej pożądaną sukienką świata. Aż do dziś uważa się, że jest to jeden z podstawowych elementów każdej kompletnej szafy. Tej gorączce uległa nawet sama Jackie Kennedy, która „zapożyczyła” od Hepburn duże, ciemne okulary, minimalistyczny kształt sukni, a także dekolt w łódkę. 

Czytaj też: Słynne suknie ślubne gwiazd >>

W tamtym czasie ogromne wrażenie zrobiła jeszcze jedna sukienka, na równie wpływowej kobiecie hołdującej ponadczasowej elegancji. Kiedy Grace Kelly, jedna z najpopularniejszych aktorek Hollywood i „najlepiej ubrana kobieta w USA”, brała ślub z księciem Monako Rainierem III, powiedzieć, że świat ogarnęła histeria, to za mało. Wszyscy z niecierpliwością czekali na dzień, w którym gwiazda ukaże się w białej sukni. Zaprojektowana przez – jakżeby inaczej – kostiumografkę wytwórni MGM, Helen Rose, prosta kreacja z misterną koronkową górą i rozkloszowanym satynowym dołem, jest jedną z najsłynniejszych sukni ślubnych wszech czasów. Dowód? Kilka lat temu stała się inspiracją dla Kate Middleton!

Grace Kelly / Getty Images

Wpływ influencerów Złotej Ery Hollywood okazał się tak silny, że ich kult trwa do dziś. Mało tego – popkultura nie może się od nich opędzić. Ikony kina inspirują instagramerki (co druga z nich twierdzi, że hołduje ponadczasowej elegancji, a jej wzorem do naśladowania jest Audrey Hepburn), ale i nowe bożyszcza filmowego świata. I tutaj przykład: zanim jeszcze Robert Pattinson stał się rozpoznawalny, jego outfit zwrócił uwagę fotografa magazynu Nylon. 19-latek w wyciągniętym swetrze i niechlujnym T-shircie wyznał wówczas, że jego idolem jest James Dean. Zresztą inspiracja stylem najsłynniejszego z buntowników jest u Pattinsona wciąż widoczna. Retrofascynacja zaatakowała także współczesnych twórców filmów i seriali. Blair z „Plotkary” ma obsesję na punkcie Audrey Hepburn. W kluczowej scenie pierwszego sezonu „Wielkich kłamstewek” bohaterki są przebrane za… Audrey Hepburn. Twarze star systemu nie tyle wypromowały pewne trendy, co stały się ich archetypami definiującymi współczesną popkulturę. A  tylko nieliczni influencerzy XXI wieku mogą powiedzieć o sobie to samo.