Nie pojechałem do Japonii próżnować, o nie. Pojechałem uczyć się języka, doświadczać innej kultury, mierzyć z samym sobą, wystawiać na zetknięcie z Obcym. Pojechałem wreszcie żyć, a żyć oznacza również pracować. Najpierw na uczelni, potem jako wolny strzelec publikujący teksty i fotografie w japońskich dziennikach i magazynach (nauka języka nie poszła w las!), a wreszcie jako etatowy pracownik korporacji. Tak znalazłem się na Planecie K. Prezes, gdy przywdziałem już firmowy strój – ten sam, który nosili wszyscy bez wyjątku pracownicy – powitał mnie słowami „Witaj w rodzinie K.”. Stałem się nie tyle członkiem organizacji gospodarczej powołanej w celu maksymalizacji zysku, co pewnej zbiorowości, w której ważniejsze niż śrubowanie wyników sprzedaży było poczucie wspólnotowości, odpowiedzialności za innych i lojalność. Oczywiście nie działaliśmy dla wyższych celów, zysk był ważny, ale przede wszystkim dlatego, że dzięki niemu można było wypłacać pracownikom pensje i bonusy – w środku roku i pod jego koniec. Podpisałem umowę, która zakładała, że pracować będę tam do emerytury, dając z siebie wszystko, a firma zrobi wszystko, by dać mi taką możliwość. W pakiecie były codzienna gimnastyka poranna w gronie zaspanych kolegów oraz apel, na którym dowiadywałem się, który z nich obchodzi dziś urodziny, któremu powiększyła się rodzina, zmienił stan cywilny lub zamieszkał w nowym domu.

Praca jak praca, od rana do wieczora, a potem zamiast powrotu do domu, ciąg dalszy z klientami (pracowałem w dziale handlowym) lub z kolegami z biura (z którymi przy suto zakrapianej kolacji pogłębialiśmy i tak już głębokie więzi, poznając szczegóły z życia osobistego i integrowaliśmy się, choć wydawało mi się, że już i tak jesteśmy zintegrowani). I tak dzień za dniem, jak wielu dookoła, których mijałem na gwarnych ulicach japońskiej stolicy. Podobnych do siebie – w ciemnych garniturach, białych koszulach, lśniących półbutach i z neseserami w dłoniach, podobnych do mnie. To jednak nie był mój świat. Potrzebowałem więcej przestrzeni, oddechu i swobody. Nadszedł kryzys, który sprawił, że stabilne filary naszej „rodziny” (zaufanie, perspektywa długoterminowa, lojalność)zaczęły kruszeć.

Po pięciu i pół roku pracy rozstałem się z „rodziną K.”. Swoje doświadczenia opisałem w książce „Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji”. To jednak nie koniec. Musiał być ciąg dalszy. Pół roku później spakowaliśmy bagaże, rozdaliśmy znajomym rzeczy, których nie chcieliśmy brać ze sobą, ukłoniliśmy się sąsiadom i wróciliśmy do Polski. Był kwiecień. Na drzewach wciąż nie było liści. Padał deszcz, a zimno świdrowało do kości. W Tokio już kwitły wiśnie, tutaj jeszcze nikt o nich nie myślał.

Wszystko wydawało się znane, ale zaskakiwało. Mówiłem po polsku, ale myślałem po japońsku, co prowadziło do zabawnych sytuacji. Mówiłem nie wprost, by nie narazić drugiej osoby na niezręczność i oczekiwałem, że zrozumie moją intencję, a ta nie wiedziała, o co mi chodzi, myśląc, że się zgrywam albo zawracam jej głowę i nie wiem, czego chcę. Rozmawiając przez telefon kłaniałem się, choć mój rozmówca nie mógł tego zobaczyć. Co drugie słowo przepraszałem, choć nie było za co. Nawet zamiast „dziękuję” mówiłem „przepraszam”, wprawiając rozmówców w zakłopotanie. Wydawało mi się, że sprzedawcy krzyczą na mnie, że kasjerki nie mają cierpliwości, a ekspedientów i niektórych urzędników zupełnie nie obchodzi sprawa, z jaką przyszedłem. Wiedziałem, że to wszystko może inaczej wyglądać, inaczej działać, bo przecież tam, skąd wróciłem, działało zupełnie inaczej. Nie byłem już tak całkiem u siebie. I do dziś nie jestem u siebie nigdzie. Ani tam, ani tu.

Po powrocie nieraz słyszałem zdanie „Praca w Japonii do przyjemnych nie należy”. „To zależy” – odpowiadam za każdym razem. Jeśli ktoś ceni sobie porządek, punktualność i pracę w kapciach, a nie przeszkadzają mu długie godziny spędzane w biurze i zakrapiane kolacje z kolegami, to na pewno w Japonii mu się spodoba. Mi zresztą też się przez pewien czas podobało. Ceniłem słowność współpracowników i kontrahentów, to, że na każdego maila otrzymywałem odpowiedź, że nie było spraw jasnych „z założenia”, lecz na wiadomość, zapytanie, propozycję należało odpowiedzieć, choćby po to, by pokazać, że się ją otrzymało. To nazywało się szacunkiem do innej osoby. I tego mi tutaj bardzo brakuje.

Powroty nie zawsze są łatwe, bywają nawet trudne, bywają wyzwaniem, nawet, a może przede wszystkim wtedy, gdy wracamy do domu. Tak właśnie czułem, gdy po dziewięciu latach w Japonii wracałem do Polski. „Ireba miyako” – „stolica, jest tam, gdzie jesteśmy” – mówi japońskie przysłowie i wskazuje na pragmatyzm mieszkańców Wysp. Staram się go trzymać.

---------

Piotr Milewski – pisarz, dziennikarz, podróżnik. Urodził się w Chełmie, wychował w Opolu, studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Autor bestsellerowych książek: „Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej” (2014), „Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia” (2015) oraz „Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat” (Świat Książki 2018). W lutym br. nakładem wydawnictwa Świat Książki ukazała się jego najnowsza książka „Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji”, w październiku zaś ukaże się poprawione i uzupełnione wydanie debiutanckiej „Transsyberyjskiej”.