Pharrell Williams: szczęściarz, fot. Doug Inglish

Klip „Happy” ma wiele wspólnego ze street style’em. Ten sam zachwyt nad człowiekiem na ulicy, z całą jego ekscentrycznością. Za każdym razem, gdy oglądam to wideo, znajduję nowy element, na którym zawieszam wzrok i tworzę sobie nową historię.
Dla mnie radość bierze się z różnorodności. Wzrusza mnie to, że wielu ludzi odczuwa to samo. To dlatego ta piosenka tak chwyciła. Co prawda to ja ją napisałem i wyprodukowałem, ale przyznaję: przerosła mnie. Wie pani o czym mówię? Byłem już wypalony, wiem, że byłem. Ciągle komuś powtarzam: „Znajdź coś, co lubisz robić. Jasne, że są rachunki do zapłacenia, ale gdybyś miał robić coś za darmo, co by to było? Znajduj sobie jak najwięcej zajęć, które cię kręcą”. Najbardziej pomagamy ludziom, robiąc coś z miłości.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam, jak śpiewa Pan „Clap along if you feel like a room without a roof” (klaszcz w ręce tak, jakby nad tobą nie było sufitu), pomyślałam, że tak można opisać czyste szczęście. Jak wpadł Pan na pomysł tych słów?
Proszę sobie wyobrazić, że właśnie kupiła pani dom. Ma pani trochę mebli z poprzedniego mieszkania. I nowe pomysły, rzeczy, które chce pani zrobić. Jak tylko wchodzi pani do tego pokoju, wie już pani, gdzie stanie łóżko? Już prędzej, gdzie na pewno go pani nie postawi! Pisanie piosenek wygląda podobnie: przestawiamy słowa, dopóki nie znajdziemy w nich sensu.

Pisałam książki o smutku i starałam się pokazać wprost, jakie to uczucie. Myślę, że najlepsze, co można usłyszeć od czytelników, to uwaga typu: „Umie pani nazwać to skomplikowane uczucie”. Dla ludzi ważne jest to, kiedy komuś udaje się nazwać ich emocje.
To dlatego, że od wczesnych lat uczy się nas ignorować przeczucia. A przecież w nich jest tak wiele informacji. To naturalna reakcja naszego ciała na rzeczywistość wokół. Ciało cały czas nas o czymś informuje. Tylko nikt nas nie uczy, jak słuchać tych głosów. Jeśli do tego dodamy możliwość odczuwania synestezji – u mnie to się objawia w ten sposób, że dźwięki mają kolor – to rzeczywistość zyskuje więcej wymiarów niż 3D.

W ciągu roku nagrał Pan trzy piosenki: „Blurred Lines”, „Get Lucky” i „Happy”. Każda z nich jest z innej planety. Jak to możliwe?
Pani relacja z matką jest inna niż relacja z mężem, a ta z kolei różni się od relacji z najlepszą przyjaciółką. Mimo to jest pani wciąż tą samą osobą, prawda? We wszystkich tych piosenkach jest wielka radość, czyli coś, czego mi brakuje w muzyce. Po prostu chciałem poczuć się dobrze.

Mam problem z piosenką „Blurred Lines”. Padają tam słowa „I know you want it” (wiem, że tego chcesz), w wideo są prawie nagie kobiety. Przesłanie jest okropne, antykobiece. Szczerze? Czuję ogromny smutek, widząc coś takiego.
Cieszę się, że poznałem kogoś, w kim wywołuje to emocje, a nie tylko pustą agresję. To piosenka o kobiecie, która ma złe myśli, choć jest dobrym człowiekiem. I tu nie chodzi o propozycję seksualną, tylko o taniec. Zresztą teledysk reżyserowała kobieta. To była kobieca interpretacja utworu, ale nikt nie chciał o tym słuchać. Wszyscy się rzucili na teledysk, twierdząc, że chcemy uprzedmiotowić kobiety. Czasami warto się zatrzymać, spojrzeć na coś z dystansu i zastanowić: „Co ten ktoś chciał mi powiedzieć?”.

Wyprodukował Pan utwór „I’m a Slave 4 U” Britney Spears. Akurat wtedy gwiazda zaczynała mieć problemy z psychiką. Zgodzi się Pan ze mną, że kiedy muzyka staje się całym światem, łatwo popaść w obłęd?
To prawda.

Czuł Pan kiedykolwiek takie niebezpieczeństwo?
Nie, ale osiem lat temu stwierdziłem, że czegoś mi brakuje. Celu.