No to zobaczyłem. Ponad cztery godziny. I od razu powiem, że moim zdaniem jest naprawdę nieźle. Pamiętam pierwszą „Ligę Sprawiedliwości”, którą zaczął robić Snyder, ale którą z różnych powodów dokończył Joss Whedon. To był naprawdę zły film. A pisze to człowiek, któremu się podobał „Batman vs Superman: Świt Sprawiedliwości” (tak, to też było słabe, ale jakoś przyjemnie mi się oglądało). Rozumiecie więc, że poprzeczkę miałem ustawioną dość nisko. Pierwsza „Liga..” była jednak czystym chaosem. Brak tam było szacunku dla fabuły, bohatera, materiału wyjściowego. Nic tam do niczego nie pasowało. W wersji Snydera „Liga Sprawiedliwości” ma po prostu sens.

Oczywiście, to ciągle prosta superbohaterska historia o wielkim złym z kosmosu, który postanowił zniszczyć Ziemię. Wielkiej filozofii tutaj nie ma. Ale wreszcie jest opowieść, jakaś ogólna, spójna wizja całości i tego, co miałaby ona przekazać. To zaś co mnie najbardziej ujęło, że dwóch całkowicie pominiętych w pierwszej wersji bohaterów(Flash i Cyborg) tutaj dostają swoje piętnaście minut. Wreszcie czegoś się o nich dowiadujemy, mając cele, marzenia, słabe i silne strony, coś się z nimi dzieje. U Whedona taki Flash był przecież pośmiewiskiem, które nie wiadomo, po co komu było potrzebne. U Snydera ciągle wprowadza element komiczny, ale jest już bohaterem pełną gębą. Cyborg zalicza natomiast niemalże klasyczną dla tego gatunku przemianę. I jasne, wszystko to już widzieliśmy, ale jak to mówili w pewnej polskiej komedii: najbardziej lubimy piosenki, które znamy. No i wreszcie ostatnia rzecz - u Snydera wszystkiego nie rozwiązuje  cudowne pojawienia się Supermana. Krótko to podsumowując, wszystkie (i liczne!) zastrzeżenia, które miałem do wersji Whedona, zniknęły w wersji Snydera.

No, ale żeby nie było za cukierkowo to od razu powiem, że dzień po obejrzeniu „Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera” odświeżyłem sobie „Avengers: Endgame”. I cholera, pomiędzy tymi dwoma obrazami jest jednak przepaść. Wydaje mi się, że głównym problemem „Ligi...”, ale też całego DCEU jest to, że Warner próbował zrobić to, co Disney zrobił z Marvelem, ale za bardzo się śpieszył. Pierwsza faza MCU to łącznie sześć filmów. Z czego pięć („Iron Man”, „Captain America”, „Hulk”, „Thor”, „Iron Man 2”) prowadziło do szóstego czyli „Avengersów” (notabene reżyserowanych przez Jossa Whedona). Mieliśmy więc czas poznać i świat, i bohaterów. Zrozumieć, jaką drogę przeszli, jakie przeszkody pokonali i tak zwyczajnie ich polubić. Tymczasem Warner wystartował od „Man of Steel”, żeby potem od razu przejść do „Batman vs Superman”, gdzie Człowiek ze Stali najpierw dostawał bęcki od Batmana (ach, jak się to przyjemnie oglądało), w ostatniej chwili został oszczędzony w jednej z najbardziej absurdalnych scen w historii kina, a potem ginął z rąk Doomsday'a. Aha, a w międzyczasie pojawiała się też Wonder Woman (ona dostała swój film rok później). I zaraz potem dostaliśmy „Ligę...”. Czyli krótko - z sześciu członków Avengersów, czterech oglądaliśmy wcześniej w ich własnych, osobnych historiach. Z sześciu członków „Ligi...” poznaliśmy tylko dwoje. Cholera, nawet Batman nie miał swojego solowego występu! A szkoda, bo Snyder miał na niego naprawdę niezły pomysł, a Ben Affleck dobrze go zagrał. Jego Bruce Wayne to superbohater już u końca swojej kariery, a jego głównym zadaniem jest znalezienie kogoś, komu mógłby przekazać swoje obowiązki. To wszystko odbija się na „Lidze”. Bo nawet w ponad czterogodzinnym filmie nie da się zmieścić historii całej szóstki i wpleść w to jeszcze walkę z Wielkim Złym, który chce podbić Ziemię. Tak, Flash i Cyborg dostają swój kwadrans i jest to zmiana na lepsze, ale to ciągle tylko marne piętnaście minut ekranowego czasu.

Wreszcie, trochę gryzie wybór artystyczny Snydera. MCU to w ogromnym skrócie i uproszczeniu opowieść o zwykłych ludziach, którzy w różny sposób zdobywają swoje moce i uczą się, co to znaczy być bohaterami. Reżyser „Człowieka ze Stali” postanowił opowiedzieć tą historię w przeciwny sposób. To przypowieść o bogach, którzy uczą się być ludźmi. I w tym tkwi problem. Bo łatwo utożsamiać się z Tonym Starkiem, aroganckim milionerem, który przechodzi duchową przemianę, czy Steve'em Rogersem, który tak bardzo chce walczyć za swój kraj, że bierze udział w eksperymencie medycznym, który czyni z niego nadczłowieka. A nawet z tym nieszczęsnym Thorem, który nieustannie zastanawia się, co to znaczy być „godnym”. Ale jak utożsamiać się z Supermanem?! Jak fałszywie w tym kontekście wybrzmiewa jedna z początkowych scen „Ligi...” gdzie mała dziewczynka pyta Wonder Woman, czy jak dorośnie może być taka jak ona, a Diana odpowiada z uśmiechem - możesz być tym, kim zechcesz. No więc nie, mała dziewczynko! Nie będziesz mogła zostać nową Wonder Woman, bo nie jesteś półboginią wychowaną na wyspie Amazonek, córką Zeusa i Hippolity. Zamiar Snydera był ambitny. Ale żeby się powiódł, reżyser, a przede wszystkim jego bohaterowie, potrzebowali czasu. A tego nie dostali. I już nie dostaną.

I to jest chyba w tym najsmutniejsze. Bo oczywiście wersja Zacka Snydera ma jeszcze kilka innych wad, których nie zdążyłem wymienić (ale także kilka zalet), ale naprawdę chciałbym zobaczyć, co on dalej zrobi z tym uniwersum. Bo Snyder miał wizję całości, wiedział, co chce powiedzieć i wiedział, jak to zrobić. Kolejny film miał się dziać w Knightmare, czyli w postapokaliptycznym świecie, który mogliśmy zobaczyć w epilogu „Ligi...”. Tam Batman ramię w ramię m.in. z Jokerem miał podjąć desperacką próbę podróży w czasie, żeby ocalić ludzkość. Oglądałbym to. Oglądałbym to, jak dziki. I czuję głęboki żal, że odebrano mi tą możliwość. Na pocieszenie pozostaje fakt, że wkrótce na netflixie ma wylądować nowy film Snydera. Tym razem o hordach zombie, Las Vegas i grupie śmiałków, którzy dorwać się do grubej kasy. I pewnie będzie trochę krótszy niż cztery godziny.