Z Jaredem spotykam się przed koncertem 30 Seconds to Mars w Warszawie. Za chwilę zagrają piosenki z nowej płyty „LOVE LUST FAITH + DREAMS” dla piszczących z zachwytu fanów, ale Jared Leto jest spokojny. W tle głośna muzyka, koncertowa gorączka, a on mówi cicho, jest maksymalnie skoncentrowany, jakby był w swoim świecie. Zaskakuje mnie, że jest tak drobny. Niedawno skończył zdjęcia do „Dallas Buyers Club”. Premiera zimą.

ELLE Wszyscy mówią, że Twoja nowa płyta to rewolucja, że jest zupełnie inna od wszystkiego, co dotychczas nagraliście. Nie boisz się rewolucji?

JARED LETO Właśnie o to chodziło! Nie chcę stać w miejscu, powtarzać się. Muszę prowokować samego siebie, bo inaczej nie ma mowy o rozwoju. To mnie nakręca. Każda nasza płyta koresponduje z tym co się dzieje wokoło nas - ta jest muzycznym podsumowaniem ostatnich dwóch lat. W porównaniu do wcześniejszych albumów jest bardziej liryczna, opowiada w końcu o miłości, wierze i marzeniach.

ELLE Mimo, że porusza uniwersalne tematy, ma też bardzo osobisty charakter - zaczyna się od piosenki „Birth”, a kończy fragmentem kołysanki z dzieciństwa. Rozliczasz się z przeszłością?

J.L. Wszystko co robię jest bardzo osobiste. Faktycznie płyta mówi o cyklu życia, od narodzin, aż po kres, ale przewrotnie zakończyliśmy ją piosenką „Depuis Le Début”, co po francusku znaczy „od początku”.

ELLE Twój początek to dzieciństwo wśród hippisów. Domyślam się, że miało dla ciebie niesamowity klimat?

J.L. Szczególnie artystyczny. Wychowaliśmy się w latach 70-tych, otaczali nas muzycy, rzeźbiarze, malarze. Muzykę tworzyło się wtedy z namaszczeniem, powstawały całe albumy, a nie tylko single. Sztuka uratowała nas przed życiem na ulicy, okazała się drogą do lepszego życia. A hippisem będę zawsze. Imponują mi te ideały, życie w wspólnocie, w zgodzie z naturą. Pamiętam, że na gitarze uczył mnie grać podstarzały hippis z długimi włosami. Od tego wszystko się dla mnie zaczęło.

Przeczytaj drugą część wywiadu z Jaredem Leto >>