Ujawnione jak dotąd informacje na temat serialowej adaptacji gry studia Naughty Dog pozwalają być dobrej myśli w kontekście efektu końcowego. Po pierwsze, bo odpowiada za nią HBO, co jest swoistym stemplem jakości. Po drugie, bo showrunnerem jest Craig Mazin, czyli człowiek od bardzo udanego Czarnobyla. Po trzecie, bo w roli głównej zobaczymy Pedro Pascala, czyli faceta sprawdzonego w tak uznanych produkcjach, jak „Narcos” i „Gra o tron” (casting Belli Ramsay, ze względu na skromne doświadczenie ekranowe, trudno na tym etapie oceniać, ale epizod w „Grze o tron” był w jej wykonaniu obiecujący). Nie oznacza to oczywiście, że całe przedsięwzięcie musi być udane – historia pokazuje, że próby przeniesienia gier komputerowych na film lub serial to stąpanie po bardzo grząskim gruncie.

Dlaczego „The Last Of Us” może być dobrym serialem?

„The Last Of Us” z 2013 roku jest zgodnie uznawane przez fanów i krytyków za jedną z najlepszych gier w historii. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że elementy typowo „growe” mają na tę ocenę znikomy wpływ. Obcowanie z tytułem jest gameplayowo bez wątpienia ciekawsze, niż w przypadku filmo-gier Davida Cage’a i jego studia Quantic Dream („Heavy Rain”, „Detroit: Become Human”), ale to świetnie poprowadzona historia jest największą siłą „The Last Of Us”. Nawet teraz, po ponad siedmiu latach od premiery trudno wskazać inną grę, która pod tym względem dorównałaby opowieści o Joelu i Ellie (dotyczy to także sequela). To zresztą nie tyle efekt nieporadności scenarzystów gier (choć w jakimś stopniu może i tak), co ogólnego trendu w świecie wirtualnej rozrywki – tworzenie rozbudowanych i wysokobudżetowych, ale przy tym liniowych i względnie krótkich gier po prostu się nie opłaca. Singlowe doświadczenia to obecnie przede wszystkim gry z dużym, otwartym światem (w ostatnich miesiącach chociażby „Assassin’s Creed: Valhalla” i „Ghost Of Tsushima”), których główne fabuły potrafią być względnie interesujące, ale stanowią przede wszystkim zachętę do eksplorowania mapy i czyszczenia jej ze znaczników.

Historia opowiedziana w „The Last Of Us” nie jest przełomowa i godna Oscara. Ba, streszczona w kilku zdaniach wydaje się wręcz trywialna. Ot, dwoje ludzi, których łączy wspólny cel podróżuje wspólnie przez nieprzyjazny świat, a napotykane na drodze trudności sprawiają, że początkowa niechęć stopniowo znika i przeradza się w coś pozytywnego. Gra nie odniosłaby jednak takiego sukcesu, gdyby nie świetnie napisane postacie (zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe) oraz czas, który z nimi spędzamy. Twórcy serialu mają do dyspozycji oba. I gdyby „The Last Of Us” miało zostać filmem, to zapewne poniosłoby porażkę. To jednak ma być serial i jeśli jego scenarzyści (z którymi blisko współpracuje Neil Druckmann, czyli twórca oryginału) odpowiednio wykorzystają czas, to widzowie – tak samo jak gracze – zdążą zżyć się i polubić z Joelem i Ellie. A jeśli ten aspekt się uda, to pozostałe również powinny.

Filmy na podstawie gier. Dlaczego są tak kiepskie?

Stworzenie listy najgorszych filmów na podstawie gier komputerowych to najłatwiejsze zadanie na świecie. Wystarczy zebrać na przykład dziesięć dowolnych tytułów, nie zapominając przy tym o „Super Mario Bros” i dowolnym dziele Uwe Bolla, a następnie wylosować kolejność takiej listy. Przesada? Być może, ale nie ulega wątpliwości, że obrazy z tej kategorii są zazwyczaj dość chłodno przyjmowane przez publiczność. Powody są różne – niekiedy film tak różni się od swojego pierwowzoru tak bardzo, że łączy je jedynie tytuł, jak w przypadku „Super Mario Bros” (tylko czy biorąc pod uwagę, jak wyglądała gra na Nintendo Entertainment System, można mieć do filmowców pretensje?). Innym razem wychodzą braki zarówno warsztatowe, jak i budżetowe („Bloodrayne”, „Alone in the dark” i pozostałe adaptacje w reżyserii Uwe Bolla). No i wreszcie mamy do czynienia z obrazami, w których niby wszystko się zgadza (choćby „Tomb Raider”, „Prince Of Persia” i „Assassin’s Creed”, w głównych rolach odpowiednio Alicia Vikander, Jake Gyllenhaal i Michael Fassbender), a widzowie jakoś zachwyceni nie są. Co może być powodem takiego stanu rzeczy? W grach gracz ma wpływ na to, co się dzieje na ekranie (choćby był to wpływ iluzoryczny, a gra możliwie najbardziej liniowa i oskryptowana). A film? Ten można tylko obejrzeć.

Do tego dochodzi wspomniany wcześniej aspekt, czyli uboga fabuła materiału źródłowego. Grając w dowolnego „Asasyna” nie zwracamy zbytniej uwagi na niedociągnięcia fabularne, bo jesteśmy pochłonięci wykonywaniem kolejnych zadań, a pierwsze skrzypce gra przyjemność płynąca z używania mechanik, pokonywania kolejnych wrogów i zdobywania punktów doświadczenia. Na dużym ekranie wszystkie bolączki fabularne, nieścisłości mitologii świata gry i pomniejsze problemy uderzają ze zwielokrotnioną siłą. I niewykluczone, że w serialu „The Last Of Us” będzie podobnie, ale biorąc pod uwagę, w jaki sposób gra Naughty Dog opowiada swoją historię można założyć, że tym razem twórcy podołają wyzwaniu.