„Jeśli przestaniemy robić rzeczy dla zabawy, równie dobrze możemy być martwi” – twierdził Ernest Hemingway. To podejście zdaje się też przyświecać członkom zespołu Kings of Leon, którzy przyznają, że praca nad dziewiątym studyjnym albumem „Can We Please Have Fun” była dla nich po prostu świetną zabawą. I podobnie jak robiło to stracone pokolenie amerykańskich pisarzy lat 20. poprzedniego wieku, zabawą na przekór wszystkiemu, co dzieje się w świecie trawionym przez kolejne kryzysy. – Zawsze staraliśmy się być pewnego rodzaju ucieczką od szarej rzeczywistości. Przez ponad 20 lat naszej kariery wydarzyło się wiele trudnych dla świata momentów, jednak to, co możemy zaoferować w ramach antidotum, to jedynie nasza muzyka. Szczególnie podczas pracy nad tym albumem czuliśmy, że mamy obowiązek zrobić wszystko, co w naszej mocy, by zjednoczyć ludzi, zaleczyć konflikty. Nigdy nie będziemy mogli zmienić świata, ale jeśli dzięki naszej twórczości sprawimy, że dwie osoby o skrajnych poglądach spojrzą w jednym kierunku, to już wielki sukces – mówi Caleb Followill.

 

Skoro zabawa dla straconego pokolenia była źródłem życia, co członkowie zespołu w czasie prywatnym robią dla rozrywki? – To może zabrzmieć dziwnie, ale naprawdę uwielbiam proces pisania piosenek – wyznaje frontman. – I w zasadzie większość czasu spędzam na graniu, pisaniu lub nauce bycia jeszcze lepszym twórcą. Co poza tym robię dla zabawy? Obawiam się, że jestem dość nudny. Lubię gotować i od czasu do czasu grać w golfa. Nie wstydzę się przyznać, że nie jestem w tym szczególnie dobry, ale wystarczająco, by się dobrze bawić. Chociaż w oczach innych wyglądam pewnie po prostu śmiesznie – mówi z rozbawieniem Followill, patrząc przy tym na brata, Jareda, który z zatroskaną miną przyznaje, że to pytanie sprawia mu nie lada kłopot. 

Gdy zacząłem o tym myśleć, zrobiło mi się smutno, bo tak naprawdę chyba nie robię niczego dla zabawy. Zaskakujące, bo nasza praca to dla wielu hobby. Jeździmy w trasy, gramy, ćwiczymy. To jest dla mnie rozrywka. Szczególnie jeśli mamy nowy materiał i możemy tworzyć coś od nowa. Chociaż w wolnym czasie uwielbiam też oglądać dokumenty o teoriach spiskowych – dodaje.

Opowieść na kilka akordów

Nashville. Miasto muzyki. Samo serce stanu Tennessee. Południe Stanów Zjednoczonych. To tu na przełomie milenium powstaje zespół Kings of Leon, założony przez czterech braci – trzech rodzonych i kuzyna – Caleba, Jareda, Nathana i Matthew Followillów. Chłopców pochodzących z rodziny zielonoświątkowców wychowano w sposób konserwatywny i tradycyjny. W domu, za sprawą ojca pastora, panował zakaz słuchania świeckiej muzyki. W ramach buntu po kryjomu bracia puszczali więc płyty Rolling Stonesów. Zanim zaczną zgarniać kolejne statuetki Grammy za utwory, które będą lądować na szczytach list przebojów i zapiszą się w historii popkultury (w tym wielkie hity „Sex on Fire” i „Use Somebody”), swoich sił będą próbować na ulicach Music Row (historycznej dzielnicy Nashville nazywanej sercem przemysłu rozrywkowego – przyp. red.), gdzie siedziby mają liczne wytwórnie, studia nagraniowe, agencje talentów i biura menedżerskie.

– Pukaliśmy od drzwi do drzwi z nadzieją, że będziemy mogli zagrać piosenki, które napisaliśmy – wspomina Jared. Nie ukrywają, że początkowo największy wpływ na ich twórczość miała muzyka kościelna i emblematyczne dla Nashville country.

– Storytelling jest ważną częścią tego gatunku, którego fundamenty zbudowali muzyczni samoucy. Ci piosenkami składającymi się z zaledwie kilku akordów chcieli opowiedzieć swoje historie nieszczęśliwej miłości, zakochania, trudnego życia, jakiegoś zawodu. Większość ludzi tutaj zaczynało od śpiewania z rodziną albo w kościele. Dla mnie jest to przede wszystkim szczere. Cieszy mnie, że country trafiło teraz na światową scenę, choć dotyczy to głównie jego ugładzonego, mocno wypolerowanego nurtu – dodaje Caleb.

Cały wywiad przeczytacie w czerwcowym numerze ELLE.