Piotr Głowacki – nowa pasja

Oglądam twój Instagram (@spokuj), a tam wciąż góry, skałki, ścianki... Połknąłeś bakcyla wspinania po roli Alka Lwowa w filmie „Broad Peak”?

Totalnie! Nie ma nic lepszego dla wzmocnienia związku niż wspólna pasja, zwłaszcza taka, w której jedno drugiemu oddaje w zaufanie życie, i to dosłownie. My odnaleźliśmy ją dzięki filmowi. Najpierw ja w ramach przygotowań miałem szkolenia w Beskidach, na Jurze, w Tatrach, Dolomitach i przez cały czas równolegle na sztucznej ścianie w Warszawie. Było jednak ryzyko, że ta przygoda potrwa tylko do końca zdjęć. Trudno znaleźć czas dla kolejnego osobnego hobby, kiedy ma się tak pasjonującą pracę, musiałbym zabierać ten czas z życia rodzinnego. Szczęśliwie w ostatnie wakacje przed pandemią, kiedy Aga poszukiwała sposobu na powrót do aktywności po pierwszych latach z dziećmi, trafiliśmy nad jezioro Garda, gdzie wcześniej na ferratach miałem „zapoznanie z czeluścią”. Zabrałem Agę na najprostszą z nich, Cima Capi, skąd zobaczyliśmy z góry jezioro, a na nim dziesiątki kajtów. Następnego dnia już byliśmy na łódce i uczyliśmy się odpalać latawiec na środku jeziora. Aga całe lato spędziła na wodzie, ale kiedy sezon się skończył, dałem jej kontakt do mojego pierwszego trenera Jarka Mazura i wspinanie weszło do naszego życia na całego. Styczeń 2020 roku spędziłem we włoskich Alpach, kończyliśmy zdjęcia. Całą ekipą zajmowaliśmy Rifugio Torino (3375 m n.p.m.) i stamtąd ruszaliśmy w górę. Byłem odcięty od mediów. Dopiero po powrocie zobaczyłem, że króluje w nich COVID. Jednak jeszcze w lutym udało nam się całą rodziną wyjechać do Insbrucka — jest tam jedna z najlepszych hal wspinaczkowych na świecie — gdzie można trenować z najlepszymi. Wspinanie na serio ustawia nam teraz całe życie. Zwłaszcza że Aga ma duszę sportowca, uprawiała jeździectwo. Doszła nawet do mistrzostwa Polski w ujeżdżeniu w damskim siodle.

A jednocześnie jest wykształconym muzykiem.

Tak! To połączenie daje jej poczucie, że gdy się coś zaczyna, to trzeba to robić systematycznie. Zatem gdy zaczęła się wspinać — to na maksa. I tak stało się ono naszym sportem rodzinnym i pomogło przejść przez ostatnie półtora roku szalejącego po świecie strachu. Podjęliśmy wyzwanie, zmagając się z nim na wysokościach. 

Dzieci też dołączą?

Zaczęły od mebli. Usłyszałem, że „wspinanie to naturalny pęd człowieka ku górze”. Rodzimy się, leżymy, przekręcamy na bok, na brzuch, podnosimy głowę, potem raczkujemy, stajemy na nogi i robimy pierwsze kroki, a następnie zupełnie naturalnie pniemy się wzwyż — na krzesła, stoły, szafki, a potem już w plenerze na mury, skały czy drzewa. Niestety wtedy rodzice najczęściej mówią: stop! A właśnie początek chodzenia to dobry moment rozwojowy, by pozwolić dzieciom się wspinać. Kupiliśmy zatem dzieciom do pokoju drabinkę i malutką uprząż oraz kawałek liny, by stopniowo oswajały się z wysokością. Nigdy nie usłyszały: „Nie wchodź”, a jedynie: „Jeśli chcesz wejść, musisz potem zejść”. I tak w naturalny sposób wchodzą coraz wyżej. Kiedy znajomi pytają, czy się nie boimy, odpowiedź jest jedna: „A kiedy dzieci wstają na nogi, nie boisz się, że się przewrócą?”. Jeśli nie ciągniesz ich na siłę za ręce, to same próbują i idą dalej na tyle, na ile same sobie pozwalają. Dzieci nie są samobójcami. Wspinamy się razem w wolnych chwilach. W Warszawie z liną głównie na Makaku, Obozowej czy Warszawiance, bulderowo na Volcie, Obiecto czy koło domu w dawnej fabryce serów na Hożej w Cruxie. A planując wolne, zawsze szukamy takich miejsc, gdzie można się powspinać. Rodzinny sport to świetna sprawa!

Jakie zdanie najczęściej powtarzasz swoim dzieciom, by je wspierać i motywować?

 Jako „ojciec Polak” poczułem, że to słowo ma dobrą energię. (śmiech) To narzędzie wolności. Mogę coś im pokazać, wytłumaczyć, ale rozwiązania szukają sami pod moim okiem.

Tobie rodzice dali takie słowo-klucz?

Ja dostałem poczucie wspólnoty — rodzice są ludźmi bardzo społecznymi. Pewnie dlatego, że byłem sam, nie miałem rodzeństwa, ludzie wokół byli jeszcze ważniejsi. W czerwcu pojechałem z przyjaciółmi z liceum w miejsce, gdzie ostatni raz byliśmy na początku studiów — w Beskid Żywiecki. Przeszliśmy stare szlaki, spędziliśmy świetny czas, inni, starsi, ale połączeni tą samą więzią. W ich gronie mogę powiedzieć wszystko, bez kontroli, bez strachu o ocenę, zamilknąć, kiedy chcę. To daje niezwykłe uczucie wolności. Zrozumiałem, że to była moja najlepsza inwestycja — inwestycja w relacje.

Piotr Głowacki – związek, który wziął się w „lubienia"

Jesteście z Agnieszką parą jeszcze ze studiów?

Aga była rok wyżej ode mnie, choć jest młodsza. W szkole kolegowaliśmy się i mieliśmy momenty, kiedy patrzyliśmy na siebie czulej (uśmiech). Przede wszystkim jednak lubiliśmy się. Na poważnie zaczęliśmy być razem dopiero kiedy byłem u progu trzydziestki. To był ważny moment. Dużo wtedy myślałem o pokoleniach. Miałem z tyłu głowy legendę „wieku chrystusowego”, że między trzydziestym a trzydziestym trzecim rokiem życia jest czas na zmianę. Potraktowałem to dosłownie. Przestałem jeść mięso, odstawiłem używki. Pomyślałem, że kobiety, które mają dzieci, chwytają taki moment resetu z automatu, kiedy są w ciąży. Więc postanowiłem praktycznie uszanować również swoje wewnętrzne dziecko. Wtedy też wyreżyserowałem swoją pierwszą sztukę „Dobre wiadomości”. Na podstawie Ewangelii.

Chwilę później zagrałeś w „80 milionach” i stałeś się totalnie znanym aktorem. Wracając do wspinaczki, czy pierwszy raz wspinałeś się przy okazji zdjęć do filmu „Broad Peak”?

Tak. Ale w trakcie przygotowań do filmu wspinanie było jednak moją pracą. Kiedy zdjęcia się skończyły, stało się moją pasją. Niedługo po naszym powrocie z Insbrucka wprowadzono lockdown, kontynuowaliśmy więc treningi w domu. Agnieszka prowadziła codziennie nasz dwugodzinny rozruch, a ja odpowiadałem za posiłki, mam w kompie precyzyjną rozpiskę tego, co przygotowywałem: same zdrowe produkty, stałe godziny, 1500 kalorii. Dzieciom robiliśmy tory przeszkód z mebli, w zamian pozwalały nam korzystać z ich drabinki. Zresztą meblom też nie odpuszczaliśmy, jak inni zamknięci w domach wspinacze, w ramach chellenge’u Aga zrobiła trawers blatu kuchennego. Po dwóch tygodniach takiej rozgrzewki ruszyliśmy na działkę. Zrobiliśmy sobie spraywall — treningową ściankę wspinaczkową na wypadek, gdyby ściany miały być zamknięte jeszcze dłużej. Po pierwszym lockdownie na szczęście profesjonalne hale otworzyły się i dla zaciętych kadrowiczów pozostały już otwarte do dziś. Dzięki temu ostatni rok spędziliśmy w stałym gronie ciekawych, inteligentnych, miłych ludzi, którzy ze strachem są za pan brat i starają się nie panikować. Kiedy potrafi się spać w namiocie przymocowanym liną do ściany na kilkuset metrach czy spędza tygodnie pod ziemią, eksplorując jaskinie korytarzami odległymi o kilka dni wspinaczki od wyjścia, nabiera się cech, które pomagają zachować spokój również w bardziej przyziemnych kwestiach.

Wspomniałeś pandemię... Była dla was testem na strach?

Przede wszystkim na ludzi i relacje. Ciekawie było obserwować, jak ludzie reagują na innych, kiedy się boją. Oczywiście każdy ma prawo do swoich lęków, ale można było faktycznie przekonać się, na kogo można liczyć. Było trochę rozczarowań, ale starałem się dawać ludziom prawo do ich własnego strachu. Miałem wtedy dużo skojarzeń z wojną. Wiem, że to brzmi mocno. Ale o wojnie na planie historycznego filmu dowiaduję się więcej, gdy jest przerwa, a ludzie stoją razem w kostiumach i palą papierosy czy jedzą zupę. Jeden stoi w pasiaku, a drugi w mundurze SS i wspólnie się śmieją. Nagle kierownik planu krzyczy: „Koniec przerwy” i wszyscy wracają do swoich ról. Taki obraz. W pandemii to też jest najciekawsze, że obserwujemy w mikroskali zachowania skrajne, odsuwanie się jednych ludzi od drugich mimo deklaracji miłości. Za okupacji oznaczano drzwi gwiazdą Dawida, w natężeniach pandemii — izolowano chorych w szpitalach czy na kwarantannie. Kaszlnięcie w windzie nie jest już tym samym, co dwa lata temu. Omijanie, wycofywanie się, problem z przywitaniem — podać rękę czy nie?

I to szaleńcze wykupowanie rzeczy ze sklepów!

Nagle znikają tony ryżu. I zastanawiasz się — czy ludzie właśnie uświadomili sobie, że tak kochają ryż? Dlaczego ryż? Ale to jest kwestia decyzji i pracy z własnym strachem. My wtedy pomyśleliśmy z Agą, że nadszedł czas, byśmy najpierw zjedli wszystko, co mamy w szafkach. Bardzo ekologiczny czas. Wtedy przyszła do mnie taka myśl: to tylko inna odsłona śmierci. A do śmierci podchodzę raczej racjonalnie. Jest wpisana w życie, kiedyś nadejdzie. Nie bałem się dziwnego słowa COVID, bo gdybym bał się tego, powinienem zacząć się bać wszystkiego. Choćby przejścia przez ulicę. Co roku ginie w ten sposób w Polsce około dwustu trzydziestu osób. O wspinaczce zapomnijmy, bo choć liczby nie są tak duże, to jednak sport ekstremalny. Z innej strony poczułem, że jest coś krępującego w takim uniesieniu covidowym, kiedy co roku z głodu umiera na świecie osiem milionów ludzi, w tym miliony dzieci, a szczepionkę na głód znamy, wystarczy jabłko dziennie i nie zatrzymujemy z tego powodu świata. Podjąłem decyzję, że będę spokojnie żył, rozglądał się, czytał sprawdzone informacje na temat wirusa. Nie narażam się specjalnie, ale nie zamykam się w pokoju.

A świat w międzyczasie oszalał...

Wszyscy patrzyli na Chiny, później na Włochy. To była pierwsza pandemia ery smartfonów, ludzie wiedzieli o czymś, zanim dowiadywali się rządzący. Dlatego ci reagowali tak nerwowo i lękowo. Ze strachu przed SARS-Cov-2 z Włoch zainfekowali się wirusem autorytaryzmu z Chin. I tak świat odciął się od Włochów. Przykre było to irracjonalne zamykanie granic. Jestem ostatnio związany z tym krajem, dużo tam pracowałem, jeździłem, postanowiłem zorganizować akcję internetową, by wrzucać swoje włoskie zdjęcia i pisać #mimanchiitalia (tęsknię za tobą Italio). Wysyłać je z dobrymi życzeniami do włoskich znajomych, przyjaciół czy choćby hoteli, w których kiedyś spędziło się cudowny czas. Można było do nich dołączyć piosenkę „E penso a te” (Tęsknię za tobą) Lucio Battisti, którą nagrałem z tej okazji z moimi studentkami i studentami z Akademii Teatralnej. Nie mogłem niestety pojechać w lipcu w Dolomity, jak miałem w planach, bo szczęśliwie mogliśmy wznowić zdjęcia do serialu TVN „Nieobecni”, ale totalnie trzymałem za Włoszki i Włochów kciuki.

Piotr Głowacki – człowiek, który myśli racjonalnie

Ciekawe, jesteś człowiekiem, który zachowuje się niezwykle racjonalnie. Myślisz, zanim coś zrobisz. Masz tak od dziecka czy to efekt terapii, może książek?

Mam teorię, że ogromny wpływ na nasze życie mają imiona i nazwiska. I to mi się sprawdza. Zawsze miałem ksywkę „Głowa”. To zobowiązuje. A tak serio... Aktorstwo jest dla mnie praktyczną terapią i kopalnią wiedzy o człowieku. Na początku swojej drogi jako student Akademii Teatralnej spotkałem Olę Konieczną i ona powiedziała: „Żeby zaistniał teatralny proces twórczy, muszą zaistnieć takie elementy jak: plan, zadanie, jakieś postawione pytanie; zanurzenie w próbie zbadania tego swoim ciałem i umysłem; potem konieczna jest analiza. Bez analizy to zwykłe życie. Analiza daje materiał do powtórzenia”. Dlatego potrzebna jest głowa. I przekłada mi się to na życie prywatne. Myślenie.

Nie wszyscy analizują świat.

W lockdownie przyszła też do mnie idealna książka na te czasy — „Factfulness”. Napisał ją szwedzki profesor Hans Rosling, który całe życie działał w publicznej służbie zdrowia i pracował w Afryce podczas wybuchów ognisk chorób zakaźnych. Napisał kilka rzeczy, które mi szczególnie utkwiły i miały znaczenie dla utrzymania mojego wewnętrznego porządku. Po pierwsze, że widzimy świat gorszym niż jest w rzeczywistości, po drugie, że nasza wiedza o świecie jest wiedzą średnio sprzed trzydziestu lat. Pamiętamy to, czego uczyliśmy się w szkole. Od nauczycieli, którzy swoją wiedzę pozyskali jeszcze wcześniej. Z podręczników, w których nie ma najnowszych odkryć. A po trzecie — opisał tam dziesięć instynktów, które nosimy w sobie od czasów, gdy żyliśmy na drzewach, bez ognia, bojąc się ataku pantery. Wtedy nasze organizmy wykształ- ciły w sobie pierwszą i konieczną na tamte realia reakcję — strach. Te instynkty dziś działają z automatu, mimo że żyjemy w innych okolicznościach społecznych i cywilizacyjnych. Oddzielają nas od możliwości racjonalnego rozwiązywania problemów, bo niepohamowany strach wpycha nas w ucieczkę, odcięcie, zamknięcie w sobie, reakcje błyskawiczne i nieprzemyślane. Poddajemy się tym instynktom my, zwykli ludzie, ale też głowy państw, osoby u władzy, od których powinniśmy wymagać przede wszystkim namysłu. Czytałem tę książkę właśnie w lutym i marcu, gdy zaczynała się pandemia i to było jak czytanie słów proroka. Obserwowałem, jak zarządcy wspólnot po kolei poddają się tym opisanym przez Roslinga instynktom i wciągają nas wszystkich w irracjonalne zachowania. Dlatego czujnie obserwowałem też siebie, kiedy się to wszystko zaczynało. Wiedza z tej książki pomogła mi wtedy żyć. Uspokoić oddech.

Piotr Głowacki – skąd nauczył się historii?

W filmie „Mistrz” wcielasz się w postać słynnego polskiego boksera, Tadeusza Pietrzykowskiego, który walką w ringu wygrał swoje życie i przeżył Auschwitz. czy wiedzę o wojnie czerpałeś z książek i filmów, czy słuchałeś też opowieści swoich dziadków?

Słuchałem. Pytałem o wojnę od dzieciństwa. Byłem dzieckiem zainteresowanym historią. Praca w filmie to też nauka historii, nawet tej najnowszej, przecież tworząc współczesną komedię, realizujemy scenariusz, który powstał wcześniej i portretuje zachowania ludzkie np. sprzed roku, a to, co było rok czy dwa lata temu, to już historia. Dziś szczególnie mocno to czujemy. Do tego my, aktorki i aktorzy, stykamy się z nią z każdej perspektywy. Np. w powstaniu warszawskim byłem już i powstańcem, i Niemcem, i cywilem, i donosicielem, i bohaterem; byłem Żydem z getta i Żydem, który się ukrywa po aryjskiej stronie czy tym, który podejmuje walkę; byłem w obsłudze obozu zagłady i jego więźniem. Za każdym razem czytam dużo i poznaję ludzkie opowieści, żeby w końcu spojrzeć na świat tylko oczami mojej postaci. Dla mnie historia to suma wszyst- kich indywidualnych perspektyw. Nie pasuje mi do niej słowo nauka. To raczej opowieść, która próbuje nazywać, skracać, zawężać złożone procesy i sytuacje lub z pojedyńczych faktów tworzyć znaczące uogólnienia. Zbiera ułamki doświadczeń i wydarzeń i próbuje nimi podsumować losy wszystkich, tworząc odpowiedzi — formułki, których ma być łatwo nauczyć się na pamięć, a potem zażarcie bronić w dyskusjach generujących kolejne akty agresji tworzące kolejne wydarzenia czy wręcz wojny, w obronie jakiejś wizji historii. Absurdalna pętla.

I to same złe historie. Uczymy się głównie o okresach wojen i podbojów...

Tak! Historyków interesują głównie wojny i ich konsekwencje, a przecież my, ludzie, jesteśmy z przestrzeni pokoju i spokoju. Do niego zawsze dążymy. Skąd ta pewność? A czy można żyć bez snu? Wracając do moich rozmów z dziadkami o wojnie... Zadawałem im wiele pytań i zaczynając od losów rodziny czy miejsca, z którego pochodzę.

Coś cię zaskoczyło?

Tak. Relacje między polskimi katolikami a polskimi Żydami. Ale też relacje między chłopami a szlachtą. Wiele jest jeszcze do odkry- cia na Kujawach. Wyobraź sobie, że dopiero jako dwudziestola- tek dowiedziałem się o istnieniu na tych terenach pierwszego w Polsce obozu koncentracyjnego. W Chełmnie nad Nerem. To był obóz, w którym do mordowania ludzi stosowano samochody z paką, do której podłączano przedłużając rury wydechowe i gazowano ludzi spalinami. Ten obóz zlikwidowano w 1943 roku. Zginęło tam około stu osiemdziesięciu tysięcy kujawskich Żydów, [...] w każdym miasteczku żyło od trzydziestu do nawet dziewięćdziesięciu procent polskich obywatelek i obywateli żydowskiego pochodzenia lub wyznania, w tym wielu chasydów, właśnie na Kujawach, co ciekawe, bo wcześniej kojarzyłem ich tylko z Galicją. Pozostały po ich śmierci samotne, smutne sztetle, dziś zamieszkane w całości przez potomków ich katolickich sąsiadów. I te wszystkie kujawskie miasta i miasteczka mają w historii taki jeden dzień, kiedy zabrano wszystkich żydowskich mieszkańców i wywieziono albo do obozu w Chełmnie, albo do getta w Łodzi. A ja nie wiedziałem o tym momencie, choć jako dziecko chodziłem do domu kultury, który mieścił się w synagodze i interesowałem się historią. Nie było dnia pamięci ani choćby pomnika. Dopiero pracując nad rolą Emanuela Ringelbluma, historyka, który pozostawił najpełniejszy zapis przebiegu Holokaustu i życia w gettcie, odkryłem ten obóz.

Z Archiwum Ringelbluma poznałem też inną historię: mieszkańcy miasteczka, z którego pochodzę, chcąc uchronić miasto przed zburzeniem, przywitali armię niemiecką chlebem i solą. Wspólnie członkowie parafii katolickiej i gminy żydowskiej. Wcześniej armia polska wycofała się w stronę Warszawy i zostawiła ich samych. Patrol niemiecki kazał im zrobić z prześcieradeł ogromną swastykę na rynku, by lecące bombowce wiedziały, że miasto już zdobyte i nie trzeba bombardować. I tak ocalało miasteczko, a w nim kościół, dwór i synagoga. Ale jednak ludzie nie opowiadają o tych czasach zbyt chętnie, nawet tak wiele lat po wojnie...To konsekwencja tego, co robili w czasie okupacji. Masz wybór: angażujesz się i pomagasz Żydom; stajesz obok i myślisz tylko o sobie; albo wyko- rzystujesz sytuację, przejmujesz ich domy, zarabiasz.

Zawsze najwięcej jest osób, które się wycofują. Historycy, reżyserzy i media zwykle wyjmują na światło dzienne i opisują te pięć, dziesięć procent skrajnych postaw — złych i dobrych, szabrowników i bohaterów. Ekscytują nas skrajności. Ale jednak większość osób nie zajmuje stanowiska. I jak myślę o tej chwili, kiedy wyprowadzano Żydów z moich rodzinnych okolic, z ich domów i synagog, to zastanawia mnie, co robiła większość? Prawdopodobnie, gdyby nacjonaliści niemieccy nie wyciągnęli ich siłą z domów, żeby oglądać to widowisko, to nie wyglądaliby nawet przez okno. Jednak stali tam. Nie pomagali, nie krzyczeli. Zamarli i próbowali przetrwać. Z domów obok Niemcy wyciągali ich sąsiadów, a oni byli zmuszeni patrzeć. Nie zrobili nic, bo uznali, że tylko tak mogą przeżyć. Myślę, że naszym największym polskim dramatem jest ta cisza, która była udziałem milionów, gdy działo się to zbiorowe morderstwo na naszych sąsiadach, przy praktycznym wsparciu grup kolaborujących z niemieckimi nacjonalistami, o paradoksie, tych spod znaku polskiego nacjonalizmu, najczęściej.

Piotr Głowacki – czym jest bohaterstwo?

Bohaterstwo jest trudne, bo tak niewielu osobom udaje się ocalić jakiś świat.

A potem, żeby ci było łatwiej żyć, wymyślasz racjonalizacje — a to „nie lubiłem ich”, a to „zasłużyli sobie” itp., albo znajdujesz magiczne sytuacje z przeszłości, które spowodowały tę grozę. Wyobraź sobie, że poszłaś przed wojną do żydowskiego piekarza, zabrakło ci na bułkę, a on nie chciał ci sprzedać taniej, normalna rzecz, spróbuj dziś w sklepie kupić coś taniej niż cena na metce. I ty, wychodząc z piekarni, mówisz pod nosem: „A żeby cię jasny szlag trafił”. Mijają dwa lata i to się dzieje. To delikatne sprawy, ale w pandemii zacząłem je zauważać znowu. Nagle czyjeś kichnięcie może ci popsuć humor na tydzień i budzi niepokój. I myślisz: „Czy on mnie zaraził? Co teraz będzie? A w ogóle to jakaś okropna osoba, kto kicha w windzie, a żeby go trafiło”. Niby drobiazg, ale za tydzień go trafia i umiera. Czy ja to spowodowałem? Tak mogło być z relacjami polsko-żydowskimi. To też kwestia skali. Jeśli masz do uratowania konkretną osobę i nie uratujesz jej, to wiadomo — okropnie się czujesz. Ale jeżeli masz do uratowania trzy miliony ludzi, to abstrakcyjność tej liczby zaczyna cię zwalniać z konieczności robienia czegokolwiek. Wojnę przetrwali przede wszystkim niemi świad- kowie tamtych zdarzeń. Po wojnie często dalej zastraszani przez aktywnych polskich współzbrodniarzy. Oraz bohaterowie, którzy zazwyczaj poza odwagą mają jeszcze kilka innych cech, które ra- czej każą im milczeć o tym, co zrobili niż rozgłaszać to czy czerpać z tego profity.

Ci, którzy mieli odwagę to robić, z narażeniem własnego życia, byli wielcy.

Tak, ale historycy, mówiąc: „My, Polacy, uratowaliśmy wielu Żydów”, jednak odbierają prawdziwym bohaterom należną tylko im chwałę. Bo bohaterów było kilka procent i to oni ratowali swoich sąsiadów, a nie te dziewięćdzisiąt procent, które próbują teraz pod nich podciągnąć ideowi spadkobiercy morderców, chcąc skryć w tym tłumie i swoich przodków. W Yad Vashem nie ma trzydziestu siedmiu milionów drzewek.

Jest ich niecałe dziesięć tysięcy.

Choć historycy izraelscy mówią o kilkudziesięciu tysiącach. To jak sytuacja z tonącym w morzu dzieckiem. Wszyscy plażowicze siedzą i patrzą w przejęciu, a dziecko tonie. Ktoś wskakuje odważnie do wody i ratuje je. A potem wszyscy plażowicze mówią chórem: „Jesteśmy super, uratowaliśmy dziecko”. A przecież tylko patrzyli... Choć tu jest jeszcze gorzej. Ktoś wrzuca dziecko do wody, bo jest „inne”, wszyscy oniemiali patrzą, ktoś rzuca się na ratunek, cudem mu się udaje. Mijają lata i potomek tego, który topił, krzyczy: „Wszyscy plażowicze uratowali to dziecko, a już na pewno oszczerstwem jest, że ktoś je chciał utopić”. W każdych czasach jest niewielka grupa złych ludzi, którzy krzywdzą i ranią. Jest też grupa wspaniałych ludzi, którzy ratują. Ale niewypowiedziany dramat towarzyszy tej ogromnej większości, której aktywność jest całkowicie nakierowana na przetrwanie. Oni zostali w ciszy. Zostali w tych domach, które miały innych mieszkańców. Oni nie chcieli zabrać im tych domów. Oni tylko chcieli przeżyć.

To oczywiste, że nikt nie chce o tym pamiętać. Jednak pewne historie ocalały. Jak niezwykłe losy boksera Pietrzykowskiego. Co było ważne dla ciebie w tej roli?

To opowieść fabularna inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i postacią. Ma stawiać pytania o przetrwanie w tak strasznym miejscu. Dlatego właśnie, że chcieliśmy mieć historię uniwersalną, nie wchodziłem w relację z rodziną Teddiego, szczególnie że rodzina znała go po wojnie, a nie przed tym koszmarem. Wiedziałem, że muszę wyobrazić sobie jego ducha, ale w realu skupić się na tym, by wyrazić go przez ciało, bo i dla niego wtedy było ono najważniejsze. 

Udało się. Ciało wykończonego człowieka, zagłodzonego... ale jednak boksera.

Bardzo zależało mi, by uzyskać ten efekt. Wiedziałem, że to właśnie ciało będzie nośnikiem pytań, będzie na ekranie przez cały film i od jego obrazu będzie zależała wiarygodność naszych rozważań. Od początku też było jasne, że walki są nierozerwalnie związane z opowieścią i nie ma mowy o zastępstwie w ich realizacji, więc przez ponad rok trenowałem pięściarstwo. Wspaniały masz zawód. nauczyłeś się boksować i wspinać.Ale to nie jest nauka „po kolei”. Uczę się podstaw, a potem, zamiast etap po etapie jak w normalnych treningach, muszę ćwiczyć ze świadomością, że na ekranie mam stworzyć wrażenie mistrza, a nie być sobą — początkującym adeptem tego sportu czy zawodu. Przecież nie zdążę nauczyć się wszystkiego w kilkanaście miesięcy. Muszę wybrać z trenerem kilka ruchów z repertuaru mistrzów i pracować nad tym tak, żeby na ekranie sprawiać wrażenie, że przychodzi mi to z łatwością. Mam stworzyć obraz profesjonalisty, a nie stać się profesjonalistą. Dlatego po ukończeniu zdjęć do „Broad Peak” zacząłem trenować od początku, już na swoje konto, po kolei, jak należy. Z pięściarstwem jest inaczej, wolałem pozostać na poziomie wrażenia, że jestem mistrzem. (śmiech).

Piotr Głowacki – zupełnie nowa rola

A jak przygotowywałeś się do roli w serialu TVN „Nieobecni”, gdzie grasz policjanta ze spektrum autyzmu?

Udało mi się dołączyć do grupy na FB „Dorośli z zespołem Aspergera” i poprosiłem o pomoc. Przez to, że tuż po rozpoczęciu zdjęć zamknięto plany filmowe, czemu byłem przeciwny — nie ze względu na to, że nie wierzyłem w wirusa, tylko ze względu na logikę. Czym różni się plan filmowy od zakładu produkcji broni, pomijając fakt, że ten pierwszy namawia do namysłu nad ludzkim życiem, a ten drugi produkuje sprzęty do zbiorowego mordowania ludzi? Instytucje artystyczne, artystki i artyści zostali potraktowani przez administratorów życia publicznego jako listki figowe dla ich strachu i bezsilności. Najłatwiej zamknąć teatry, galerie czy kina, i to aktami prawa o niewystarczającej mocy, i ogłosić, że walczy się z niewidzialnym wrogiem, ale kiedy firmy farmaceutyczne nie są w stanie wyprodukować wystarczającej ilości szczepionek, żeby skutecznie w ciągu pół roku zaszczepić cały świat, co jest jedynym logicznym użyciem szczepionki, to nie ma już odważnego, żeby skorzystać z przysługującego nam na mocy umów międzynarodowych prawa do odpłatnego ograniczenia praw ochrony patentowej, żeby zorganizować produkcję ponadprywatnymi siłami całej planety dla ratowania ludzkiego życia, używając szczepionki, za którą przecież wszyscy już zapłaciliśmy poprzez granty i przedpłaty. Ale logika na poziomie rządów zanika, tworzą ją bowiem ludzie często sztukę traktujący jak zbędny ciężar. Trudno o dialog z takim punktem widzenia. Nie mogąc iść na plan, zanurkowałem w świat spektrum autyzmu i tu znalazłem ludzi otwartych, chętnych do pomocy, niezwykle logicznie myślących, o olbrzymiej wrażliwości i nieoszacowanych pokładach poczucia humoru, szczerości i spontaniczności. Rozmowę zaczęliśmy od samej nazwy — Asperger to przeszłość, dziś mówimy o spektrum autyzmu, o alternatywnym wzorcu rozwojowym. Problemy osób w spektrum z relacjami społecznymi są spowodowane m.in. nieumiejętnością czytania ironii, wyrazów twarzy, mowy ciała, które najczęściej stoją w sprzeczności z tym, co ktoś mówi, bo na tym polega tzw. normalna rozmowa — ciągłe niedomówienia, półsłówka, udawanki, ukrywanie prawdziwych intencji, podteksty. Trudno żyć w świecie, w którym kłamcy i osoby wstydzące się swojego zdania nadają ton rozmowie tylko dlatego, że są w większości. Inną cechą bycia w prawdzie jest indywidualizm, ludzie na tej grupie pokazali mi, że każdy jest inny. Poznałem różne aspekty bycia w spektrum i musiałem sam zdecydować, co pokazać. Tłumaczyli mi, że jedna osoba w spektrum patrzy w oczy, a inna ucieka. Każdy jest inny. To była fantastyczna praca. Po emisji serialu dostałem dużo pozytywnego odzewu od ludzi ze środowisk ze spektrum autyzmu.

Dobrze, że nie zrezygnowałeś z tego zawodu, kiedy nie przyjęli cię za pierwszym razem do Akademii Teatralnej.

Och, ja się uparłem na ten zawód. Za pierwszym razem, gdy mnie nie przyjęli — poszedłem na prawo. Za drugim razem — do studia w teatrze w Olsztynie. Do Warszawy dostałem się dopiero po drugim roku prawa. Szkołę bardzo chciałem skończyć, wiedziałem, że bez dyplomu nie będę mógł uczyć, a o tym również marzyłem i tak jest, od pięciu lat uczę w Akademii Teatralnej. Dziś z tytułem doktora. Spełniam się jako aktor w teatrze i na planach filmowych, do tego mam szansę tworzyć własny sposób nauczania, który rozwijam w Akademii. Prowadzę też kursy mistrzowskie technik aktorskich dla osób niezwiązanych z aktorstwem, dla profesjonalistów innych dziedzin. W pracy z nimi odkrywam to, co w aktorstwie mnie najbardziej interesuje — że jest to sztuka służąca zrozumieniu fenomenu bycia człowiekiem, a narzędzia zdobyte w ramach pracy nad rolą przyniesione do życia stają się narzędziami do doskonalenia pracy z innymi ludźmi i doskonalenia samych siebie w teatrze życia codziennego. Teatr to miejsce oparte na sile woli, bo tylko dzięki niej to, co wyobrażone, może się urzeczywistnić na tyle, że w oczach widzów staje się istotniejsze niż realność. To dawanie wiary, że potrafimy się zmieniać, że potrafimy realizować marzenia i współpracować dla wspólnego dobra. Idealizm w praktyce. Taka sztuka.