Sytuacja kobiet jest nie do pozazdroszczenia. Mniej zarabiają, stosuje się do nich podwójne standardy, rzadziej im się wybacza, mniej im wolno, muszą być bardziej grzeczne od mężczyzn, bardziej wyrozumiałe, bardziej opiekuńcze. O ich ciałach i duszach nadal decydują rządzący krajem i stanowiący prawo kodeksowe mizogini oraz stojący na straży prawa moralnego faceci w sukienkach. A jeśli kobiety już się odważą i same zdecydują, co zrobią ze swoim ciałem, to są napiętnowane. Nierzadko dużo częściej przez inne kobiety niż przez mężczyzn. Jeśli postanowią, że nie urodzą, to źle. „Jak to? Przecież każda kobieta chce urodzić!!!”, „Nie chcesz? Pewnie nie możesz?”, „Jesteś niepełnowartościowa. Nie wiesz co tracisz”.

Jeśli postanowią, że urodzą, to też nie zawsze dobrze. I niech im się nie wydaje, że ciąża jest ich prywatną sprawą. Ciąża jest społeczna! Każdy ma prawo decydować o tym, jaka kobieta w ciąży ma być, co robić lub czego nie robić, jak się zachowywać, jak jeść, jak spędzać wolny czas. Nawet obcy ludzie nagle przekraczają barierę intymności i bezpardonowo dotykają ciążowego brzucha, zadają bez skrępowania intymne pytania. Po urodzeniu dziecka wcale nie jest lepiej. Do rad dobrych wujków i ciotek dochodzi jeszcze wykluczenie społeczne - ze strony znajomych, którzy w ciąży okazywali wsparcie, ale już po porodzie, nie radzą sobie z zaistniałą sytuacją i wyjącym bachorem. Co zrobić? Wycofać się? Zaszyć w lesie? Wrócić do ludzi z już odchowanym dzieckiem? A może udawać, że się nic nie stało? Wystawiać się na ostracyzm i krytyczne spojrzenia. „Z dzieckiem tutaj?”, „Pani karmi tak przy ludziach?!? Jak pani nie wstyd?”, „Czy może pani uciszyć to dziecko!”, „Zmęczona? Czym ty jesteś zmęczona? Przecież cały dzień siedzisz w domu!”.

Z jednej strony macierzyństwo opiewane jest najpiękniejszymi nutami pochwalnego hymnu, a z drugiej, jedynie ten hymn ma matce wystarczyć do zaspokojenia jej ambicji, dopóki nie odchowa dziecka i nie przekaże go instytucjom wychowawczym, które będą dziecku przez wiele kolejnych lat łamać kręgosłup.

Reżyserka Anna Smolar przy wsparciu Natalii Fiedorczuk, pokusiła się o uchwycenie tematu macierzyństwa w pracy – sytuacji dziewczyny, która niedawno urodziła dziecko oraz jej współpracowników, którzy po kilku miesiącach przerwy mają podjąć współpracę z człowiekiem-hybrydą: z jednej strony dawną, fajną koleżanką, a z drugiej, jej nową postacią, matką chroniącą własne dziecko i chcącą ocalić przy tym siebie. I udawać przy tym, że w sumie nic się nie stało. Czyżby?

Doskonałym terenem do opisu tego typu zdarzeń stało się dla dramaturżki Natalii Fiedoruczk zaplecze szkoły teatralnej i podglądanie studentów, którzy przygotowują się do zrealizowania dyplomu. Ich koleżanka, wraca do szkoły po urodzeniu dziecka. Radość jest wielka, ale chwilowa. Rytm miłego, szkolnego, bezpiecznego życia zostaje zakłócony przez małą istotkę, której obecność namacalna i ukryta wydobywa z pozostałych studentów najgorsze cechy. Zdają się mówić swojej koleżance: „Cieszymy się, że wróciłaś. Tęskniliśmy za Tobą! Ale… kim Ty właściwie jesteś?”.

Anna Smolar dramaturgię sztuki oparła na przydechach, półsłowach, półgestach i przyciemnieniach. Pozorna improwizacja aktorów wpisana jest w dokładnie przemyślany, wystudiowany w każdym geście i słowie scenariusz. Każda z grających osób próbuje przeforsować swój sposób radzenia sobie z rzeczywistością. Fenomenalna, wyraźna Małgorzata Majerska tworzy postać, która niemalże od razu odkrywa wszystkie karty i mocno staje w opozycji do sytuacji. Ma w sobie odwagę i pociągającą bezwzględność. Filip Karaś przyjmuje rolę tzw. „sweetheart”, który nikogo nie chce urazić i chce, żeby wszystkim było dobrze. Patrycja Grzywińska, aktorka o magnetycznych oczach, daje swojej postaci poruszający niepokój i tłumioną, mechaniczną złość. Bohaterka grana przez wspaniałą Natalię Kujawę próbuje sprostać nowemu zadaniu, choć bardzo na to nie ma ochoty. Lojalność wobec koleżanki-matki toczy w niej walkę z niechęcią do dziecka. Bohater Dominika Bobryka, to archetyp klasycznego, polskiego mężczyzny, który znika zawsze wtedy, kiedy pojawia się problem. Tych dwoje tworzy w pewnym momencie sztuki duet matki i syna. Ogromnie przejmujący. Kujawa jest bezwzględną matką z niespełnionymi marzeniami, które przerzuciła na dziecko. Bobryk grający kilkuletniego chłopca tylko przy pomocy gry pleców, mikrogestów, odwrócony tyłem do publiczności, przekazuje wszystkie najsmutniejsze emocje świata, które ma samotne dziecko wychowywane w zimnym domu, w którym zamiast uczuć są rozkazy, a zamiast ciepłego przytulenia, zimny sztylet nagany. Aktor zagrał to genialnie!

I jest jeszcze Weronika Bochat-Piotrowska – której historia, jak rozumiem, była inspiracją do zbudowania takiej konstrukcji sztuki. Stworzyła postać osnutą na pozornej sile i niepewności. Odrzucaną, ale nie dającą się zaszczuć. Kobietę, w której miłość do zawodu nie chce przegrać z miłością do dziecka. I odwrotnie.

W mijającym już za chwilę sezonie teatralnym miałem przyjemność zaobserwować dwie młodziutkie aktorki, które zachwyciły mnie swoją dojrzałością, aż niemożliwą na tak młody wiek. Chronologicznie pierwsza z nich to Marta Burdynowicz, która we wspaniałym „Rock of Ages” zagrała rolę właścicielki agencji towarzyskiej lub rockowo rzecz ujmując, burdelmamy. Burdynowicz od pierwszego momentu, kiedy z impetem wpada na scenę, zachwyca wszystkich widzów swoim nieziemsko silnym głosem. Śpiewa z głębi serducha i nie bierze jeńców. Rozbłyska na scenie. Ma w sobie jasny kolor i pozytywną energię. Ale nie tylko wielki głos świadczy o mocy tej aktorki. W pewnym momencie sztuki przycicha, siada na proscenium i mówi do głównej bohaterki tak piękne, tak ważne i tak mocne rzeczy o straconej miłości, że trudno się nie wzruszyć. Druga to Weronika Bochat-Piotrowska, która grając koleżankę-matkę-aktorkę umiejętnie żongluje tymi rolami społecznymi, starając się sprostać wymaganiom wszystkich. W monologu zadaje sobie pytanie o to, gdzie jest ona sama? Co zyskała? Co straciła? Żeby ostatecznie dobitnie powiedzieć do swojego dziecka, że ma nadzieję na to, że kiedyś zdoła do niego dorosnąć.

I kiedy tak myślę o tych dwóch aktorkach: Burdynowicz i Bochat-Piotrowskiej, to zadaję sobie pytanie, co trzeba przeżyć, jakie doświadczenia trzeba mieć za sobą, co nieść w sercu, żeby w tak młodym wieku, tak pięknie mówić o wzruszeniu, miłości, zagubieniu i akceptacji?

Sztuka duetu Smolar/Fiedorczuk to rzecz mocna, acz nienachalna z doskonałym debiutem Stefanii, o której nie mogę pisać, bo aktorką jeszcze nie jest (ale jest wspaniała!). To opowieść o tym, że nic nie jest takie, jakie nam się wydaje, a najbezpieczniejsze miejsce może okazać się najmroczniejszą, najniebezpieczniejszą jamą.

  • „Hymny”
  • tekst: Natalia Fiedorczuk
  • reż. Anna Smolar
  • Teatr Collegium Nobilium w Warszawie
  • Premiera: 6 marca 2020 roku

---------

Tomasz Sobierajski - socjolog z zawodu i z pasji, badacz społecznych zjawisk i kulturowych trendów. Naukowiec 3.0 nie bojący się trudnych wyzwań i multidyscyplinaroności. Autor kilkunastu książek o sprawach ważnych. Wykładowca akademicki i akademik z ambicjami. Znakomity słuchacz oraz wnikliwy obserwator. Kustosz dobrych manier i trener poprawnej komunikacji. Apostoł dobrej nowiny i przeciwnik złych emocji. Z zamiłowania sportowiec i podróżnik. Wegetarianin, cyklista i optymista. Nowojorczyk z duszy, berlińczyk z miłości i warszawianin z wyboru.