Renata: „To była moja pierwsza praca po urlopie macierzyńskim. Odstawiłam od piersi syna, więc propozycję, żebym dołączyła do małej, ale prężnie działającej agencji PR-owej, przyjęłam z radością. Zespół do rany przyłóż, solą w oku była pani prezes. Krytyczna, wymagająca („wiem lepiej”), często dawała do zrozumienia, że trzyma nas wszystkich z łaski. Akceptowała projekty w zależności od swoich humorów. Gubiłam się w domysłach, czego oczekuje, błądziłam z pomysłami. Brakowało mi poczucia kontroli. Nie miałam nawet pojęcia, o której godzinie wyjdę z pracy i kiedy zwolnić opiekunkę. Raz dotarłam do domu przed północą, bo tego dnia pani prezes zjawiła się w firmie po południu, a terminy były »na już«. Dlaczego nie protestowałam? Bałam się jej. Nie chciałam stracić zawodowej szansy ani pensji, która ratowała domowy budżet. Wypracowałam schemat, który dawał mi poczucie przewidywalności na tym rozchybotanym statku: w nagrodę za przetrwanie kolejnego dnia nalewałam sobie kieliszek białego wina. Chłodny łyk studził emocje, powoli schodziło napięcie, mogłam odetchnąć”. 

Chcę już, od razu
W 2012 roku przez Polskę przetoczyła się kampania „AlcoSfery. Picie w biznesklasie” Fundacji First pod Patronatem PARPA (Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych). Po raz pierwszy zwrócono wtedy szerokiej opinii uwagę na problem wysoko funkcjonujących alkoholików, zwłaszcza kobiet, które – ponieważ ich płeć „nie pasuje” do kulturowego wzorca picia – bardziej kryją się z nałogiem. Na rynku pojawiły się ciekawe książki, na przykład autobiograficzne „Picie. Opowieść o miłości” Caroline Knapp. Dwa lata później „Najgorszy człowiek na świecie” – opis próby wyjścia z alkoholowego nałogu autorstwa Małgorzaty Halber, dziennikarki muzycznej i byłej prezenterki stacji „Viva”. „Najgorszy człowiek…” uderzył w czułe struny: w jakim stopniu nasze poczucie wartości i sensu definiuje praca? Kim jesteśmy bez wizytówki z nazwą firmy? Czy zdjęcia z hasztagiem lovemyjob wrzucane dziś na portale społecznościowe to efekt spontanicznej radości czy rozpaczliwa próba podtrzymania towarzyskiej atrakcyjności, budowanie marki osobistej, bez której czujemy się niewiele warci? I wreszcie, jaka jest ciemna strona tego hasztagu, o której nie wypada mówić publicznie? Alkohol to niejedyna używka traktowana jak lekarstwo pierwszej potrzeby w stresogennym, śrubującym oczekiwania środowisku. Nie brakuje amatorów droższego kopa, czyli kokainy. Bywa, że taki „człowiek sukcesu” zapracował sobie na pozycję już wcześniej, wyeksploatował się, wypalił i teraz ciągnie na oparach. Lista wspomagaczy jest długa, od marihuany „dla relaksu” po łykane poza kontrolą lekarza psychotropy. Tego, co i kiedy dana osoba zażywa, nie widać na pierwszy rzut oka. To rodzaj garnituru szytego na miarę – każdy dobiera środek, który współgra z jego osobowością i ukrywa rzekome „niedostatki”, tyle że nie ciała, a duszy.  

„Rozwiązywanie” problemów"
„Niezależnie od tego, jaka to jest substancja, mechanizmy uzależnienia są takie same” – mówi Kamila Sieraczkiewicz, psychoterapeutka związana zawodowo ze Szpitalem Nowowiejskim oraz Instytutem Psychoterapii Masculinum, która pracuje między innymi z osobami nadużywającymi zarówno alkoholu, jak substancji  psychoaktywnych. Podkreśla, że środowisko, w którym jest dużo rywalizacji, napięć, wyzwań, sprzyja uzależnieniu, chociaż nie jest jego jedynym powodem. Na rozwój uzależnienia mają też wpływ wrodzone lub nabyte cechy danego człowieka takie jak wrażliwość, brak odporności na stres, trudności w adaptacji do nowych sytuacji, niska samoocena, kłopoty w budowaniu relacji interpersonalnych. Jak zaznacza, nad tymi obszarami można pracować, ale większość z jej pacjentów nigdy nie trafiła na terapię, bo znalazła swój „autorski” sposób rozwiązywania problemów polegający właśnie na nadużywaniu różnych substancji. Często poprzedzony metodą prób i błędów, eksperymentowaniem. „Jeżeli dzięki jakiejś substancji łatwiej nawiązać mi kontakt, czuję większą swobodę, to ta substancja przestaje być neutralna. Zaczyna być atrakcyjna, bo poprawia funkcjonowanie” – mówi psychoterapeutka. Pokusa, żeby regulować uczucia w ten sposób, jest tym silniejsza, że przynosi natychmiastową ulgę. Naturalny endorfinowy strzał to minimum trzydzieści minut biegania. Setka alkoholu działa natychmiast. Osoby, które w ten sposób niwelują stres, zachowują się trochę jak dzieci na widok ulubionych żelków w sklepie. Mają trudności z – jak nazywa to psychoterapeutka – tzw. odroczoną gratyfikacją.  Nie chcą czekać. Nagroda musi być już, od razu. A że dziećmi nie są, potrafią zracjonalizować i usprawiedliwić swoje działanie („Taki ciężki dzień, należało mi się”). Przerzucić odpowiedzialność („Przez tego idiotę z pracy musiałam wypić na uspokojenie”). Zminimalizować negatywne skutki („Dwa kieliszki wina wieczorem to nic takiego”). W mechanizmie iluzji i zaprzeczeń nie ma miejsca na smutek, zmęczenie, gorszy nastrój, a nawet zwyczajne zmęczenie. Chcemy być przecież pomysłowi, twórczy, przedsiębiorczy. Jak zauważa Kamila Sieraczkiewicz, do jej gabinetu często trafiają osoby, które nie umieją odpoczywać. Cały czas na wysokich obrotach, wydajni, aktywni, także na społecznościowych profilach, gdzie sieją propagandę sukcesu. Budując markę osobistą, sami wpędzają się w niewolę tego wizerunku. Szkodzą i sobie, i tym, których frustruje landrynkowy obraz cudzego życia. Renata: „Dogadzanie sobie” i zwiększanie dawek trwało pół roku. Przez ten czas bujałam się coraz wyżej na huśtawce nastrojów. Alkohol nie sprawiał już takiej przyjemności, bo przyzwyczaiłam się do jego smaku i piłam jak syrop na uspokojenie. Po tygodniu, żeby się rozluźnić i spędzić czas w miłym towarzystwie, zapraszałam znajomych albo korzystałam z okazji towarzyskich. Towarzystwo artystyczno-dziennikarsko-naukowe. Też odreagowywali stresy. Butelka na głowę? Norma. Bywało zabawnie. Freelancerzy żartowali sobie „kreatariusze wszystkich krajów, łączcie się!”, etatowcy wznosili toasty na pohybel mobbingujących szefów, a koledzy z uniwersytetu pomstowali na rokrocznie obcinane dotacje naukowe. W niedzielę kac i perspektywa powrotu do pracy, a wraz z nią strach – co tym razem będzie „nie tak”? No to kolejna, sączona przez cały dzień, butelka, „klin” na poniedziałek. Dowlekałam się do biurka na zasadzie „jakoś to będzie”. Nie wiedziałam, czy brzuch mnie boli ze strachu czy z przepicia. W pracy musiałam się jakoś trzymać, ale do domu przychodziłam podminowana. Mam wyrzuty sumienia, że parę razy uderzyłam psa, nie mogę sobie tego darować. Krzyczałam na dzieci, na męża. I to on mnie wysłał do psychiatry. Wziął telefon od znajomego – w naszym środowisku temat już od dawna nie jest tabu.
 

Tylko siedzi i klika
Na krótką metę używki poprawiają nastrój i pozwalają spłycać – czy raczej zalewać – zawodowe doły. Na długą – pogłębiają je. Kac mija, zostają lęki, zaburzenia snu, brak chęci do działania, depresja. W Polsce picie ryzykowne (na przykład w miejscu pracy)  i szkodliwe (negatywne skutki są widoczne czarno na białym i skutkują naganą lub utratą pracy) dotyczy 13 proc. dorosłych. W pracy objawia się powolnością w wykonywaniu zadań, rozkojarzeniem, dekoncentracją, zapominaniem. Pomyłki idą w parze z wyczuleniem na krytykę, wahaniem nastrojów. Narzekaniem na różne bóle, częstymi przerwami na kawę, wreszcie nieobecnościami. Pojawiają się skargi od współpracowników. Bo ktoś nawala, ale uważa, że nie ze swojej winy. Ze szkodliwymi substancjami jest jak z kochanką – zdradzany dowiaduje się o tym ostatni. Nie chce przyjąć do wiadomości, że sobie nie radzi. Że nie pójdzie do firmy, jak czegoś nie weźmie, nie odpręży się po powrocie, jak nie wypije. Do tego u wielu osób dochodzi poczucie braku sensu wykonywanej pracy. Jak mówił na łamach magazynu „Non/fiction” holenderski historyk Rutger Bregman: „Dorastamy w przekonaniu, że to praca stanowi centralną część naszej tożsamości. Coraz bardziej określamy się przez pryzmat tego, co studiujemy, a później przez zawód, który wykonujemy. (…) Nie bądźmy naiwni. Wypalenie zawodowe, depresja, dolegliwości i choroby spowodowane przez stres są problemami globalnymi, podobnie jak »gówniane zawody« (bullshit jobs) i długie godziny pracy”. „Bullshit jobs” (taki tytuł nosi książka amerykańskiego antropologa Davida Graebera) nie wnoszą nic konkretnego do społeczeństwa, nie dają poczucia rozwoju. To praca destrukcyjna dla psychiki. Wykonują ją „specjaliści od papierologii” , telemarketerzy, ale także lobbyści, prawnicy na usługach korporacji czy menedżerowie. Człowiek siedzi przed ekranem komputera, przez który przechodzą na zmianę fale „fakapów” i „czelendżów”  niemniej reaguje zgodnie ze swoją biologiczną naturą. Kiedy pojawia się zagrożenie, włącza mu się reakcja: walcz albo uciekaj. – Ale żadnego z tych działań nie podejmuje – zauważa Kamila Sieraczkiewicz – tylko siedzi i stuka dalej w klawiaturę. 

Fale przemijają, emocje – nie. Nierozładowane, nieodreagowane, spotęgowane przez niestabilne, często mobbingowe środowisko, przypominają piorun kulisty. Człowiek, który niesie taką kulę dalej, nie umie lub nie wie, jak się jej pozbyć. Jeśli nauczył się radzić z problemami przy pomocy substancji, z czasem staje się wobec niej bezsilny. A bezsilność jest niepokojąca, bo – jak zwraca uwagę Kamila Sieraczkiewicz – jeżeli obiecuję sobie, że od jutra nie piję, nie biorę, ale nie dotrzymuję danego słowa, to znaczy, że utraciłam lub utraciłem kontrolę nad substancją. Dodaje: – Życie składa się z całej gamy emocji. Czasami jesteśmy szczęśliwi, zadowoleni, a czasami rozdrażnieni, smutni, towarzyszy nam poczucie winy. Nauczenie się, jak z tym żyć, jest trudniejsze niż szukanie recepty na to, „żeby nie bolało”. To trochę jak z wizytą u stomatologa – kiedyś dostawało się znieczulenie dopiero na życzenie. Teraz jeszcze nic nie zdąży zaboleć, a stomatolog już trzyma strzykawkę w dłoni”. Renata: Kiedy weszłam do gabinetu psychiatry, rozsypałam się. Nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa. Płakałam. Lekarz zapisał mi antydepresanty. Chciałam, żeby szybko zadziałały, więc odstawiłam alkohol – bałam się mieszać jedno z drugim. Tak przetrwałam w pracy kolejne dwa miesiące. Dostrzegłam, że w porównaniu z lekarstwami alkohol uspokajał mnie na krótką metę, no i dawał złudne poczucie gierojstwa – pójdę i wygarnę wszystko prezesce, aż jej pójdzie w pięty. Nigdy tego nie zrobiłam. Antydepresanty działały ochronnie. Pozwoliły mi zbudować  barierę, dzięki której nie byłam już tak wrażliwa na uwagi, zdystansowałam się. Zaczęłam chodzić na terapię i doszłyśmy z panią psycholog do wniosku, że muszę odpocząć, wzmocnić się, bo straciłam w pracy poczucie wartości, już sama myślę o sobie, że jestem do niczego. W takim stanie nie miałam siły na szukanie sobie nowego zajęcia. 

Zabawa w ciuciubabkę
Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych rekomenduje, by nie przemilczać w pracy problemu, ale współpracować na linii pracodawca-związki zawodowe, szkolić ludzi i umożliwiać im korzystanie z pomocy fachowców. Podejście „Lepiej zapobiegać niż gasić pożary” to ideał. Z danych wynika, że co dziesiąty zakład pracy zatrudniający powyżej pięćdziesięciu osób deklaruje pomoc tym, którzy nadużywają alkoholu (badania łódzkiego Instytutu Pracy). Pracodawca, który podejrzewa, że ktoś jest pod wpływem zakazanych substancji, może zażyczyć sobie na miejscu badania na obecność alkoholu lub narkotyków. Według prawa nie jest w stanie do tego nikogo zmusić, ale odmowę też traktuje jak komunikat. Jeśli podejrzewa, że zostało popełnione przestępstwo lub wykroczenie, może wezwać policję bądź Straż Miejską. Im dalej w las, tym gorzej, bo na końcu tej drogi są dyscyplinarka i zwolnienie. Pracodawcy zabezpieczają się przed patowymi sytuacjami i tworzą na takie nieprzyjemne okazje swoje procedury i zasady spisane w kodeksach wewnętrznych. W firmie, jak w rodzinie, też można się współuzależnić. Gra w ciuciubabkę konserwuje chory układ. Współuzależniona asystentka prezesa „ratuje” szefa z opałów. Kolega w imię sztamy bierze na siebie więcej obowiązków. Przełożony, któremu z jakichś względów zależy na pracowniku, tak mu dobiera zadania, by nie sięgał w pracy po alkohol. Przydziela na przykład służbowy samochód, żeby „wymusić” trzeźwość w godzinach pracy. Grozi zwolnieniem, po czym przymyka oko. – Współuzależnienie objawia się tym, że zmieniam swój sposób działania, by chronić uzależnioną osobę, udzielam jej pozornej pomocy, ale w konsekwencji pomagam w umacnianiu szkodliwych wzorców zachowań” – tłumaczy Kamila Sieraczkiewicz. Świadomość, że używki krążą wśród pracowników, rośnie z roku na rok. Z jednej strony wciąż obowiązuje model opijania projektów i wygranych przetargów, z drugiej zdarzają się świadomi pracodawcy, którzy sami wysyłają pracownika na kurację. Dzięki takim przykładom zmniejsza się bariera wstydu, a problem przestaje być tabu. 

Co masz do stracenia
Duża w tym zasługa znanych osób, które publicznie dzielą się swoim doświadczeniem. Amerykański magazyn „Variety” z Jamie Lee Curtis na okładce uczynił z trzeźwienia temat numeru, zatytułowanego „recovery issue”. Aktorka, która ostatnio wystąpiła w znakomitej komedii „Na noże”, opowiedziała o tym, jak sama żyła na krawędzi, zażywając przez dziesięć lat vicodin. To przeciwbólowy środek o działaniu podobnym do morfiny. Pamięta, jak w 1999 roku kupiła numer „Esquire’a”, w którym przyciągnął ją tytuł „Vicodin, mój vicodin”. Dziennikarz Tom Chiarella opisywał w nim swoje uzależnienie od leków przeciwbólowych. Dostrzegła w jego opowieści siebie i po raz pierwszy zapisała się na terapię. „Po co budować otoczkę wstydu?” – pytał w wywiadzie dla TVN 24 aktor Borys Szyc, kiedy ogłosił publicznie, że wyszedł z nałogu „Trzeba sięgnąć po fachową pomoc i ratować sobie życie”. 
Renata: Zastanawiałam się nad tym, co mi się przydarzyło, czy mogłam temu jakoś zaradzić. Doszłam do wniosku, że takiej pracy nie da się rozpoznać na pierwszy rzut oka, bo kiedy już po zwolnieniu lekarskim złożyłam wypowiedzenie, trafiłam do organizacji pozarządowej. Na sztandarach miała wypisaną misję społeczną, ale dla „swoich” była piekłem. Wyzyskiwała nas. Z tym, że ja już wiedziałam, co zrobić, żeby mnie nie poparzyło. Gdy dostawałam w weekend wiadomość przez messengera, to odpisywałam, że nie życzę sobie wykorzystywania prywatnych kanałów do służbowej korespondencji. Reagowałam, czasami nawet nadmiernie, ale przynajmniej stawiałam granice. Ludzie traktują cię tak, jak na to pozwalasz. Jeśli wciąż się starasz i chcesz „zasłużyć” na dobrą ocenę u szefa, to przy jego odrobinę psychopatycznych skłonnościach już po tobie. Z drugiej strony w tym stowarzyszeniu były mniejsze pieniądze, więc ja też miałam mniej do stracenia. Może to sprawiło, że byłam odważniejsza? Dziś myślę jeszcze o moim epizodzie alkoholowym, że był przykrywką do garnka, w którym się kotłowało wiele spraw. Gdybym w porę nie poszła do psychiatry, nie wiem, gdzie by para wyrzuciła pokrywkę, i kto by nią oberwał.

Focus Coaching (grudzień 2019 – luty 2020)