Wiele lat temu organizowałem Twój koncert. Zaskoczyło mnie, że na scenie szalałeś, ale jak z niej zszedłeś, przestałeś być gwiazdą. Czmychnąłeś do samochodu i przykryłeś się kocem, żeby nikt Cię nie widział.
Bartosz „Fisz” Waglewski Robię to do dzisiaj. Na scenie coś zostawiam, tam jestem kimś innym. To wiąże się nie tylko z twórczością, ale też pewnym etosem. Wiesz, wychodzenie w dymach, światłach to opowieść o pewnych marzeniach na swój temat. Bo gdybyś teraz próbował mnie namówić, żebym wstał i powiedział coś do tych wszystkich ludzi wokół, totalnie bym się spalił. Prawdę mówiąc, to niewiarygodne, że przez te dwie godziny na koncercie daję jakoś sobie radę z napięciem.
 

Jak?
Wychodząc na scenę, jestem pewny tego, co robię. Słowo to moja tarcza, to mój miecz. Ukształtowały mnie dwa różne światy – z jednej strony hip-hop, z drugiej techno, trip-hop, didżeje. W hip-hopie MC wychodził do ludzi, był wodzirejem, patrzył prosto w oczy i wygłaszał swoje prawdy. W techno sceny praktycznie nie było, nikt nie widział, że gdzieś w ciemności ktoś stoi za gramofonami. Ja, chociaż jestem kolesiem z mikrofonem, nie muszę mieć skierowanego na siebie światła, wręcz przeciwnie, dobrze czuję się w półmroku.

A show-biznes? Znajdujesz się w nim? Kiedyś nawet nie udzielałeś wywiadów…
I nadal rzadko to robię, choć bardzo lubię opowiadać o muzyce. W każdej płycie jest ukryta jakaś opowieść o mnie. A do programów rozrywkowych nie chodzę. Nie dlatego, że nie lubię prowadzących, tylko po prostu to byłyby najnudniejsze programy na świecie. Nikt nie chce dzisiaj specjalnie słuchać o muzyce, a ja bardzo pilnuję swojej prywatności. Siedziałbym tam zgarbiony i niewyraźnie mówił. Nie potrafię krzyknąć „łał!“ i rzucić prześmiesznym dowcipem na życzenie.
 

Czy efektem tego wycofania jest bezsenność, która przewija się w piosenkach?
To mój rzeczywisty problem, żadna metafora. Bierze się z przebodźcowania, czuję się też napromieniowany przez elektronikę, która mnie otacza w mieszkaniu. Wciąż muszę coś robić. Wieczorem nie jestem w stanie zamknąć ekranu komputera, wyjść z psem na spacer, wrócić i się położyć. Do tego od dzieciństwa mam rozgadany umysł, czasami wręcz neurotyczny. Uspokaja mnie pisanie tekstów, mówienie, występowanie na scenie. Często dobrze śpię po koncertach. To znak, że wygadałem się, zrobiłem swoje i mogę usnąć, mimo że czasami od nadmiaru dźwięków piszczy mi w uchu.

W Twoich tekstach pojawia się motyw powrotu do natury. Tam chcesz szukać spokoju?
Najlepiej odpoczywam, kiedy otwieram okno i widzę drzewa, a nie bloki i sąsiadów. Kiedy „uprawiam nic”, jak śpiewam w piosence. Ale nadal jestem człowiekiem z bloków. Mógłbym się przenieść za miasto, ale mam dzieciaki, które muszą chodzić do szkoły, mają tu swoje przyjaźnie. Nie mogę się na razie zdecydować na przeprowadzkę.

To tęsknota 40-latka? Człowieka, który jest w połowie drogi życiowej?
Moje postrzeganie świata z wiekiem się zmienia, staję się bardziej uważny na to, jak żyję. To dlatego płyta nazywa się „Radar”. Szkoda mi czasu na wojny, na kłótnie, na otaczanie się ludźmi toksycznymi, na pracę, która nie przynosi satysfakcji, na ściganie się, na robienie czegoś na siłę. Ale też „Radar”, 
bo chodzi o wyłapywanie tych rzeczy, które są dla mnie najistotniejsze i najważniejsze.
 

Czyli miłość…
Miłość to moje antidotum na ponury świat, a także na wybuchy własnego ego. Myślę że większość nie tylko artystów, ale też prawników, lekarzy, nie mówiąc już o politykach, ma z tym ogromny problem. Dławi ich ogromne ego i brak empatii. A miłość? Tam nie ma miejsca na ego, na strojenie się, na wypinanie klaty. Szczególnie taka, która trwa już kilka lat, jest mądra i bezwarunkowa.

W piosenkach o miłości łatwo o słodki klimat laurki. Codzienność zwykle jest trudniejsza.
Staram się przed tym uciekać i podchodzić do siebie z ironią jak w piosence „Jestem w niebie”. Bycie w długim związku, a znam swoją żonę 16 lat, to jest lekcja, pewien rodzaj drogi. W budowaniu równowagi pomaga mi scena, a także samotność, którą bardzo cenię. Lubię porównanie z jedzeniem: aby pokonać głód, można szybciutko zjeść hamburgera, ale można też przyrządzać danie godzinami, aby pięknie wyglądało i smakowało wyśmienicie. I to mi się w życiu sprawdza – wszystko, co robiłem pospiesznie, żeby nażreć swoje ego, wychodziło mi bokiem.

W muzyce też?
Oczywiście. Kilka rzeczy, które zrobiłem, kiedy się spieszyłem i musiałem iść na kompromis, było słabych. Na szczęście to już przeszłość. Pewnie jestem rozleniwiony pracą z bratem. Jesteśmy zupełnie innymi ludźmi, ale rdzeń patrzenia na muzykę mamy wspólny. Rzadko się zdarza, że mówię: „Wiesz, to mi do końca nie pasuje”. I odwrotnie. To jest rewelacyjne.

Wasza muzyka jest pogodna, czasem wręcz taneczna, teksty zaś coraz poważniejsze, momentami pesymistyczne. To zaskakujące zestawienie.
Lubię ten kontrast i cenię tę słowiańską melancholię. Jest w niej sporo prawdy o nas samych. My zawsze byliśmy uznawani za ponuraków. Przywary ludzkie się nie zmieniają, teraz widać je jeszcze mocniej przy okazji dość ostrej publicystyki, internetu. Te emocje nie rozchodzą się wcale gdzieś po sieciach i układach scalonych. Są raczej jak rozpędzona kula śnieżna i wszyscy czekają, kiedy ona w końcu poważnie pierdyknie. 

No właśnie, na tej płycie pojawia się polityka, czasem zupełnie  wprost. Uczestniczysz w życiu politycznym? Chodzisz na demonstracje?
Nigdy nie byłem człowiekiem, który wstaje rano i przegląda wiadomości. Zawsze stroniłem od wszystkich „izmów”, ale jak śpiewam w piosence „Polityka” – ona wchodzi oknami i drzwiami. Drażnią mnie kłamstwa, prymitywne i bezczelne. Nie rozumiem tej znieczulicy na sprawy przyrody, praw zwierząt. Nie chodzi tu tylko o poglądy, o to, czy jesteśmy bardziej konserwatywni, czy liberalni, tylko o uprawianie polityki w sposób dla mnie nie do przyjęcia. W moim środowisku nigdy nie było aż tyle polityki, a dziś moi znajomi chodzą na demonstracje, moja żona też. Mnie trudno tam wyrwać. Jestem introwertykiem, męczę się w tłumie. Te nerwowe czasy ­odreagowuję ironią w piosenkach.

Po 20 latach przestałeś być raperem i stałeś się piosenkarzem. Na dobre? Wyrosłeś, dojrzałeś?
Hip-hop to muzyka, w której chodzi o tu i teraz. Związana z językiem ulicy, który się zmienia, ze slangiem, a także z tym, czym otaczają się młodzi ludzie. Raperzy po 40 czy nawet 50, kiedyś świetni, dziś nie radzą sobie dobrze, bo nie są już autentyczni. Mówią anachronicznym językiem. Może Beastie Boys mogliby się stać takimi Rolling Stonesami hip-hopu, bo do końca byli wiarygodni i dynamiczni, tekstowo abstrakcyjni. Kapitalni. Jednak ja, żeby mówić tym językiem, którego używają Taco Hemingway czy Otsochodzi, musiałbym oszukiwać. Ich świat już mnie nie dotyczy. Nie do końca dotyczy mnie Instagram, chodzenie po klubach. Mało tego – język, który jest dla nich naturalny, mnie trochę drażni. Więc to byłyby takie aktorskie przebieranki. Nie wyobrażam sobie, żeby wrócić do rapu w tej formie. Kiedyś mi się wydawało, że abstrakcyjny tekst, na którym się wychowałem, zabawa słowem w hip-hopie, to jest rzecz, którą mógłbym ciągle uprawiać. Ale pięć minut tej muzyki już minęło. Poza tym nie jestem taki zamknięty, jak kiedy miałem 20 czy 21 lat. Dzięki hip-hopowi poznałem inne rzeczy – od jazzu po muzykę soulową i bluesa, czyli korzenie muzyki rozrywkowej.

A co poza muzyką i życiem? Studiowałeś malarstwo, wciąż malujesz?
Raczej hobbystycznie, dla siebie, dla relaksu. Co ciekawe, i tu mi się zmieniło. Odchodzę od tego, co robiłem wcześniej, czyli abstrakcji. Częściej przeglądam obrazy Fairfielda Portera niż Basquiata. Matejko się we mnie obudził.
Fisz Emade Tworzywo „Radar”
 

Rozmawia Bartłomiej Rączkowski