Czy tylko ja nigdy nie pamiętam, ile dokładnie mam lat? Zapytana, za każdym razem muszę liczyć. Kiedyś w przychodni zdrowia tak się plątałam w zeznaniach, że po trzeciej próbie pani rejestratorka powiedziała chłodnym tonem: „Poproszę jakiś dokument”. Nie pamiętam też żadnych urodzinowych imprez – ani 18, ani 30 czy 40. Widocznie były nieszczególne. Szczerze? Uważam, że są dwa dni w roku z góry skazane na porażkę – urodziny i sylwester. W obu przypadkach wypróbowałam wszystkie warianty: szampańska zabawa (jedno wielkie rozczarowanie lub wręcz katastrofa), ignorowanie daty (praca jak w normalny dzień i sen jak w zwykłą noc) i wreszcie wyjazd jak najdalej stąd. Udawanie, że początek nowego roku to noc jak każda inna, jest o tyle trudne, że już dwa tygodnie wcześniej znajomi dopytują, co robisz na sylwestra. A gdy zgodnie z prawdą odpowiadasz, że nic, i zaczynasz nieśmiało myśleć, że może oni mają jakąś szaloną propozycję, okazuje się, że chcą wpaść do ciebie z dwójką dzieci. Albo zostawić ci kota, bo sami lecą na Karaiby. Z urodzinami jest mniej więcej tak samo: chciałabyś nowy tatuaż albo ulubione perfumy, dostajesz patelnię. Najlepszy jest wariant z wyjazdem – niestety, w wielu wypadkach dość kosztowny. Ci, którzy urodzili się między październikiem a kwietniem, żeby uciec od deszczu i ciemności, muszą polecieć co najmniej do Azji lub Afryki. Mimo wszystko uważam, że urodziny są ważne. Należy je świętować, robić podsumowania i plany na przyszłość. Wymyślić własny sposób na traktowanie czasu. Bo chociaż czas jest wielkością fizyczną i niepodważalną, mamy do niego znacznie bardziej skomplikowane podejście niż do innych miar. Przyjęcie do wiadomości, że nie jesteśmy już nasto- czy 30-latką, zajmuje nam zwykle od dwóch do pięciu lat. 

Lata 20. Zakochana w podróży
Dwudzieste urodziny są nijakie – 18. to pełnoletność, 19. to matura i praca albo studia, 20. to nic. Świadomość, że jest się dziewczyną po 20, dopada człowieka gdzieś między 23. a 25. rokiem życia, w zależności od życiowych okoliczności. Podobnie jak późne nastolatki, 20 mają zupełnie inny ogląd swojej sytuacji niż reszta społeczeństwa. Dla całego świata 20 wygląda świetnie niezależnie od tego, co włoży, bo opromienia ją młodość. Ma wszystko przed sobą, życie jest piękne! Z tego powodu ma przede wszystkim dojmujące poczucie nieprzystosowania – świat zwariował, wszyscy są walnięci, jak żyć pośród wariatów? Po pierwsze, czuje się za stara. Za stara, żeby zacząć karierę sportową (a chciała być tenisistką), artystyczną (dlaczego nikt nie wysłał jej na lekcje śpiewu?) czy wszelką inną. Albo ją martwi, że nie wie, co chce studiować lub robić (a inne dziewczyny wiedzą), albo jest przybita tym, że wymarzone zajęcie okazało się nudne. Dużo myśli o sobie, przeważnie źle: jest za gruba, za mało asertywna, powinna wtedy postąpić inaczej i zrobić coś innego. Jeśli nie ma chłopaka, martwi się, że nie ma. Jeśli ma – że on jest taki, jaki jest (nieodpowiedzialny, nudny, za dużo pije, nie umie się bawić, nie pracuje, myśli tylko o pracy, zazdrosny, apodyktyczny, nieogarnięty, wszystko mu wisi, nie chce mieć dzieci, zrobiłby dziecko jak najszybciej i zamknął ją w domu itd.). Jakby tego było mało, 20-latka martwi się tym, że jej bliskie przyjaciółki są nieszczęśliwe, bo mają anoreksję, bulimię, porąbanych rodziców, fatalnego chłopaka i nie mają pieniędzy, żeby wyjechać. Na jedzenie wydaje niewiele (dużo ważniejsze jest to, czego się nie je, niż to, co się je), ubraniami wymienia się z koleżankami, mieszkanie wynajmuje. Najważniejsze są podróże. To główny cel zarabiania i oszczędzania pieniędzy. Podróże określają człowieka. Powiedz mi, gdzie jedziesz, a powiem ci, kim jesteś. 

Lata 30. Zajęta innymi
O 30. urodzinach inni często przypominają ci koło 28. roku życia tekstami typu: „Nie masz już 20 lat…”. Dalszy wywód zawiera zwykle sugestie typu: „Najwyższy czas pomyśleć o…”. O ślubie, o dzieciach, porządnej pracy, własnym mieszkaniu czy płaszczu zamiast puchowej kurtki. Trzydziestka to nie tyle granica młodości, ile czas, gdy społeczeństwo wyciąga po ciebie ręce i oczekuje, że wskoczysz wreszcie na swoje miejsce, poprawisz dochód narodowy i przyrost demograficzny. Granica urodzenia pierwszego potomka z roku na rok przesuwa się ku górze (w UE to średnio 30,1 lat, w Polsce 27,3), a co czwarte dziecko rodzi się w wolnym związku. W Europie aż 43,9 proc. ludzi do 25. roku życia pracuje na zleceniach, ale to nie znaczy, że odczuwasz mniejszą presję otoczenia. Wręcz przeciwnie. Po pierwsze, jest on (albo ona) i mimo że jego charakter nadal cię martwi i dużo chcesz w nim zmienić, to jednak kochasz go, chcesz z nim mieszkać, mieć wspólne dziecko, psa, kredyt albo wszystko naraz. Po drugie, nawet jeśli postanowiłaś być radosnym singlem, twoi znajomi nie są już tak zabawowi jak kiedyś i coraz trudniej namówić kogoś na wynajęcie mieszkania w czworo lub znaleźć chętnych na dwumiesięczny wyjazd do Ameryki Południowej czy dwudniową imprezę. Po trzecie, ty się zmieniłaś. Zauważasz, że zamiast wręczać pieniądze za wynajem lokalu, mogłabyś nimi spłacać ratę kredytu za własne metry kwadratowe. Podobają ci się markowe ubrania i droższe kosmetyki. Wolisz iść z przyjaciółmi na kolację do miłego lokalu, niż pić piwo na murku. I już nie mówisz, że nie interesują cię pieniądze. Trzydziestka to czas rozwoju i szaleńczej pracy. Wszystko dzieje się jednocześnie – rodzina, dziecko, kariera, przyjaźnie, sportowe pasje, urządzanie mieszkania, wyjazdy, kolejne studia, specjalizacje i stopnie naukowe. Co najdziwniejsze, jakimś cudem udaje ci się znaleźć czas na to wszystko. Mimo że jesteś zmęczona i czasami marzysz tylko o tym, żeby się wreszcie wyspać, w sumie jesteś zadowolona. Zbyt zajęta, by zdawać sobie z tego sprawę, ale tak – jesteś zadowolona.
 
Lata 40. świadoma
To była kiedyś magiczna granica: szczyt możliwości, za którym zaczynała się droga w dół, depresja, zmarszczki i inne potwory. Dla 40-latków były przewidziane tylko dwa scenariusze: kryzys wieku średniego z wszystkimi jego słodko-gorzkimi konsekwencjami – rozwód, ślub z rówieśnicą córki (on) albo bogatym wdowcem po 60 (ona), kurs kitesurfingu lub capoiery z romansem z instruktorem w pakiecie, zamiana etatu w korpo na produkcję kozich serów. Lub nobliwe życie osoby na wyższym stanowisku: zamknięty krąg znajomych, drogie i nudne ubrania, dyskretne zabiegi kosmetyczne i odchudzające wczasy. Była, bo gdzieś mniej więcej w latach 90. pojawiło się zgrabne hasło: „Czterdziestka to nowa trzydziestka”. I faktycznie. 40-latki są teraz niczym ulepszone wersje siebie samych z czasu, kiedy były 30-latkami. Mają za sobą najbardziej szarpiące życiowe decyzje i tonę przeczytanych książek o psychologii (albo przebytą psychoterapię), są bardziej pewne siebie i świadome. Jeśli odchowały dzieci, z zapałem nadrabiają zaległości – przygotowują się do triathlonu albo zapisują na kurs reiki. Jeśli później zdecydowały się na macierzyństwo, rzucają się w nie z szalonym entuzjazmem niczym bohaterki serialu „Wielkie kłamstewka”. W pracy mają lepszą pozycję i lepszą pensję, zaczynają wydawać pieniądze na siebie: masaże, zabiegi, markowe torebki. Przestają eksperymentować z fryzurami i ubraniami, wiedzą już, w czym im jest dobrze, co lubią, a czego nie. To często czas metamorfoz, budowania tak silnej osobowości i wyrazistego stylu, że wiele osób naprawdę wygląda po 40 lepiej niż 10 lat wcześniej. Oczywiście lata 40. mogą być burzliwe, obfitujące w dramatyczne zwroty akcji, jak zmiana zawodu czy rodzinne kryzysy, ale jesteśmy już wtedy silniejsze i stabilniejsze, umiemy szukać pomocy i wyjścia z trudnej sytuacji. W większości przypadków bilans jest dodatni. Kiedy pytałam dziewczyny i kobiety, jaki wiek jest ich zdaniem najlepszy, najmłodsze odpowiadały, że jest jeszcze przed nimi, starsze – że wczesna 40. Moment, kiedy jeszcze masz atuty młodości, a już umiesz je maksymalnie wykorzystać. Czas, gdy jeszcze na nic nie jest za późno. 

Lata 50. Zdziwiona
Aneta Kręglicka jest już po 50, podobnie jak Nicole Kidman czy Julia Roberts, a nawet Jennifer Aniston. Aż trudno uwierzyć. Jennifer wciąż nosi tę samą fryzurę co w „Przyjaciołach”, Nicole nadal wygląda zjawiskowo w rozbieranych scenach, Julia ma wciąż ten sam uśmiech, a Aneta ciało i wymiary Miss Świata. Ale nie tym jestem najbardziej zdziwiona. Dziwią mnie zdjęcia siwowłosych niemieckich emerytów (opalone twarze, uśmiech ukazujący sztuczne zęby, promyczki zmarszczek wokół oczu), ozdabiające reklamy dla „ludzi dojrzałych” i „50+”. Dziwi mnie sama kategoria „50+”, bo dlaczego Kidman nagle znalazła się w tej samej grupie, co 81-letnia Jane Fonda? Dziwią mnie moje rówieśniczki, które wyciągają przy kawie zdjęcie rentgenowskie albo proponują, żebyśmy poszły zrobić tatuaż. Nie wiem, co mnie bardziej przeraża. Zupełnie zaś nie dziwią mnie znajomi ogłaszający na Facebooku i Instagramie, że właśnie skończyli pół wieku: „Kochani, jest świetnie! Dziękuję, dziękuję, dziękuję!”. Bo co mają mówić? To sytuacja jak ze starego dowcipu: „Złe małżeństwa kończą się rozwodem, a dobre śmiercią”. Lepiej dożyć 50 niż nie. Zresztą „40 to nowa 30”, „50 to nowa 40”, a potem jest ten wielki mur oddzielający znany nam świat od czegoś nieprzewidywalnego. Poza tym nic nie wiadomo – może zanim dożyjesz 50. urodzin, średnia wieku będzie wynosiła 102,4 roku (obecnie dla Polek to 81,8 roku) i ludzie będą mieli kryzys wieku średniego po 70. Nie istnieje jedyna prawda, przekazywana z pokolenia na pokolenie czy z dekady na dekadę, która pomogłaby uporać się z upiorem urodzin. Mój najnowszy pomysł, to „i pół”. Urodziłam się w listopadzie, miesiącu znanym z wstawania po ciemku i sprzątania grobów, więc moje „i pół” wypadnie w maju. Lampiony zamiast zniczy, piknik w parku z truskawkami i szampanem zamiast ogniska z bigosem… I konwalie, a nie chryzantemy – czujecie różnicę?
 

Tekst: Elżbieta Szawarska