Jest pierwszy dzień lipca 1945 roku. W Miami upalne lato: nawet najbardziej wymyślne lody topnieją, a ludzie wypełzają z domów tylko po to, by dostać się do najbliższej plaży i chociaż odrobinę się schłodzić. Kobiety noszą spódnice w kształcie litery A w kratkę oraz komplety spódnica i marynarka, zwane „victory suits” i niewiele mają do powiedzenia w swoich domach. W kinach wciąż grają "Tarzan and the Amazons", a na listach przebojów króluje "Rum and Coca-Cola" Vaughna Monroe. Na świat w jednym z lokalnych szpitali przychodzi Angela Tremble i zostaje porzucona przez swoich rodziców. Nowi, ci prawdziwi bez potrzeby genetycznego powiązania, pojawiają się jednak dość szybko i dziewczynka w wieku trzech miesięcy dostaje nową tożsamość. Pochodzące z New Jersey małżeństwo Catherine i Richarda Harrych nadają jej imiona Deborah Ann, zdrobniale Debbie.

Debbie jest nastolatką i właśnie skończyła liceum, kiedy postanawia wyprowadzić się z rodzinnego domu. Pada na Nowy Jork. Tutaj, w poszukiwaniu spełnienia amerykańskiego snu, rozpoczyna pracę jako jeden z "króliczków" Playboya. Potem trafia do baru Max's Kansas City. W międzyczasie snuje się po mieście, odwiedza kluby, pomieszkuje u dilerów, poznaje artystyczny światek. Zaczyna śpiewać - najpierw w zespołach The Wind in the Willows oraz Stilettos. Wreszcie trafia na basistę Chrisa Steina, z którym dogaduje się jak z nikim innym. Zakładają Blondie i rozdzielają zadania: ona jest od pisania tekstów, on od komponowania muzyki. Wspólnie dodają do rocka nowatorskości, mieszając go z punkiem, disco czy rapem. Pierwsze kontrakty koncertowe dostają od kultowego dziś nowojorskiego klubu CBGB. W 1976 roku wypuszczają debiutancki album Blondie z tytułem takim samym jak nazwa zespołu, rok później "Plastic Letters", a dwa - przełomowy "Parallel Lines". Wydawnictwo z końcówki lat 70. to najbardziej znany i najlepiej sprzedający się album zespołu, a wszystko za sprawą takich hitów, jak "Heart of Glass", "One ay or Another" i "Hanging on the Telephone". Ta pierwsza trafiła zresztą na listę 500 utworów, które ukształtowały rock (uformowaną przez Rock and Roll Hall of Fame).

Tyle mniej więcej o niej wiemy, tymczasem kto lepiej zna Debbie Harry niż ona sama? Może jeszcze dziennikarka muzyczna Sylvie Simmon, z której pomocą frontmenka Blondie zdecydowała się napisać swoją autobiografię. "Face It" wydano w zeszłym roku i świat dowiedział się o jeszcze więcej o burzliwych historiach z jej życia - chociażby o tym, jak uciekła z auta (prawdopodobnie) seryjnego mordercy Teda Bundy'ego oraz że została zgwałcona przez włamywacza. Wśród szczerych wyznań nie brakuje też wspomnień o walce z uzależnieniem od narkotyków. Ale są i te bardziej subtelne: o ukochanym psie i dzieciństwie w rodzinie Harrych czy że fascynowała się Marilyn Monroe i od zawsze miała słabość do mody, a swoje estetyczne pomysły spełniała dzięki second handom. Wszystko opowiadane z pierwszej ręki. 

***

Środek sierpnia, upalne popołudnie, godzina 16:00 (w Nowym Jorku 10:00 rano). O tej porze umawiamy się na rozmowę międzykontynentalną z Debbie Harry, bo chociaż świat ostatnio zdawał się wrócić na swoje dawne tory, to jednak nadal trwa pandemia i wciąż rzadko przelatuje się połowę globu, by przeprowadzić wywiad. Ten jednak bez większych problemów dochodzi do skutku - jest właściwie tak samo sprawny jak umówienie się na kawę czy kolację z włączonym dyktafonem. I chociaż to nowoczesność nas wspiera, skupiamy się głównie na tym co już było: próbujemy znaleźć dopowiedzenia do tematów pozornie oczywistych, snujemy historie o historiach tak życiowych, że bardziej już się nie da i do tego wszystkiego dorzucamy kilka wniosków o współczesności. Nie możemy rozmawiać jedynie o muzyce, chociaż to właśnie ona jest podstawą działania, bo wpływ Debbie na popkulturę, modę i pojęcie kobiecości jest niepodważalny. I ona sama dobrze o tym wie, chociaż te kilka dekad temu ufała po prostu swojej intuicji i za główny cel wobec siebie samej postawiła zachowanie autentyczności. Ta zresztą wyziera z jej autobiografii "Face It", która właśnie wychodzi także w polskojęzycznej wersji. Fakty, opowieści, rozmyślania i opisywane tam wydarzenia miały miejsce naprawdę, chociaż wiele z nich mogłoby posłużyć za gotowy scenariusz filmu (a może bardziej - nawet najlepsi scenarzyści nie piszą takich historii, jakie układa życie Debbie Harry). Zadajemy jej więc pytania, które zawsze chcieliśmy zadać słuchając na repeacie albumów Blondie i jej solowych materiałów. 

Aleksandra Zawadzka, ELLE.pl: Pamiętasz swoje koncerty w Polsce?

Debbie Harry: Byłam tutaj kilka razy, ale zawsze moje wizyty były krótkie. Za krótkie. Wspominam koncerty w Polsce jako bardzo udane - widownia zawsze dobrze je przyjmowała oraz była niesamowicie entuzjastyczna. Chciałabym jednak spędzić tutaj więcej czasu i mieć chwilę wytchnienia: kiedy jesteś w trasie po prostu wchodzisz na scenę i schodzisz z niej bardzo szybko. Mimo tempa i nagromadzenia występów wciąż pamiętam jednak te polskie momenty i ludzi, których spotkałam wówczas na swojej drodze. Każdego z nich.

Pytam nie bez powodu. Twoja autobiografia "Face It" wychodzi we wrześniu w Polsce i jest bardzo wyczekiwana przez polskich fanów. Kiedy wpadłaś na to, żeby usiąść i spisać swoje własne życie?

Pracowałam nad książką przez bardzo długi czas. Zmotywowała mnie do niej liczba wywiadów, których udzielałam - rozmawiając regularnie z różnymi kobietami przypominałam sobie swoje przeżycia. Stwierdziłam więc, że powinnam spisać trochę własnych historii samodzielnie i opowiedzieć o różnych sprawach z przeszłości z własnej perspektywy. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Najwięcej rozmawiałam z dziennikarką muzyczną Sylvie Simmons, która pomagała mi przy "Face It".

Trwało to około pięciu lat, może długo, ale muszę przyznać, że w momencie pracy nad autobiografią także regularnie koncertowałam. Dzięki temu odkryłam zresztą, że pisanie podczas trasy nie sprawia mi żadnych trudności.

W tej książce podarowałaś nam spory kawałek popkultury. Jak myślisz, co było przełomowym momentem w karierze Blondie?

To było w połowie lat siedemdziesiątych. Po drodze do Australii, w trasie, zaczęłam zupełnie spontanicznie pisać piosenkę. Tak powstał utwór "In The Flesh", który trafił na nasz debiutancki album i stał się jednym z singli. Zaczęliśmy go grać i wtedy wszystko się zmieniło. Ta piosenka była moim zdaniem właśnie kamieniem milowym w naszej karierze.

Co było dla Ciebie największym wyzwaniem podczas pisania "Face It"?

Cieszyłam się z bycia kreatywną, ale najtrudniejszy był dla mnie proces przetworzenia wszystkich pomysłów i wybrania z nich tych, które znają się w książce. Poza tym wolę pracować nad nowymi rzeczami i tworzyć historie - mówienie o przeszłości nie należy do moich ulubionych kierunków tworzenia. Wyciąganie niektórych wspomnień było bardzo trudne. Czułam jednak, że to musi się wydarzyć.

Która z Twoich własnych piosenek jest dla Ciebie najbliższa?

Hmmm, która z moich piosenek jest mi najbliższa... To trudne pytanie i nie da się wybrać tylko jednej. Myślę, że każda jest mi bliska na swój sposób. Z hitów, które ludzie rozpoznają po pierwszych dźwiękach, powiedziałabym, że "Rapture" i "Heart Of Glass".

Jakie historie za nimi stoją?

Pod koniec lat 70. znajomy zabrał mnie i Chrisa na prywatną imprezę lokalnych dzieciaków na Bronksie, którzy wyrażają siebie za pomocą rapu. To była zupełnie nowa forma ekspresji, bardzo personalna i nieoczywista. Byliśmy tym tak podekscytowani, że postanowiliśmy zrobić piosenkę, żeby oddać im hołd. "Rapture" to rezultat tego zachwytu, który zawiera w sobie jednocześnie elementu rapu i jego historię. "Heart Of Glass" jest z kolei piosenką, która opowiada o ewolucji uczuć miłosnych: najpierw są bardzo głębokie, a potem sprawy się komplikują i uczucie gaśnie. Przypomina o tym, że są różne sposoby odczuwania relacji i warto zdać sobie sprawę z tego, że trzeba się bardzo starać, by wszystko wypaliło.

Jak powstają Twoje piosenki? Masz jakąś metodę, która pomaga Ci pisać?

Lubię robić notatki. Czasami kiedy jadę autem i wpadnę na jakiś pomysł, zatrzymuję się, żeby od razu go zapisać. Jeśli mam rytm piosenki albo fragment dźwięków, zaglądam do moich notatek i sprawdzam, czy coś pasuje emocjonalnie do muzyki. To zwykle właśnie taka kombinacja. Okazjonalnie tekst przychodzi do mnie uporządkowany i kompletny razem z muzyką. Za każdym razem łapanie tych pomysłów jest dla mnie równo ekscytujące i uwielbiam, kiedy mam wypełnioną nimi głowę.

Blondie to Ty w stu procentach, ale właściwie dlaczego padło na taką nazwę zespołu?

Farbowałam swoje włosy już na kilka lat przed tym zanim powstało Blondie i to był mój znak rozpoznawczy. Ta nazwa pasowała więc do nas dobrze, szczególnie, że zależało nam na tym, żeby każdy ją rozumiał i mógł się z nią w jakiś sposób utożsamiać. Nie wiem, jak to jest w Polsce, ale w Stanach, kiedy widzi się małą dziewczynkę o jasnych włosach, mówi się do niej "blondie" albo "hey blondie". Każdy zna ten zwrot, dzięki czemu nazwa zespołu jest bardzo uniwersalna, zapamiętywalna i ponadczasowa. Te cechy to moim zdaniem podstawa dobrej nazwy zespołu.

Pamiętasz, kiedy pierwszy raz pofarbowałaś swoje słynne włosy?

Zaczęłam, kiedy byłam bardzo młoda - chyba miałam około szesnastu lat. Nałożyłam utleniacz na włosy i wyszłam na słońce. Teraz już wiem, że to nie był najlepszy pomysł, ale wtedy nie miałam zielonego pojęcia o rozjaśnianiu. Po prostu eksperymentowałam.

Wywarłaś ogromny wpływ na modę lat 70. i 80. Czy zdawałaś sobie wtedy sprawę z tego, jak bardzo innowacyjna jesteś?

W jakiś sposób tak, ale myślę, że więcej innowacji wychodziło od Chrisa. Doskonale się rozumieliśmy od samego początku naszej znajomości i to była bardzo ważna część tworzenia Blondie. Chcieliśmy się wyróżniać i, przede wszystkim, wyrażać siebie. Myślę, że to właśnie dlatego wyprzedzaliśmy swoje czasy. Poza tym wyjątkowe było też to, że jako młoda kobieta stałam na czele grupy rockowej. Chociaż dziś już nikogo to nie dziwi, wtedy nie było to takie oczywiste.

Pamiętasz swoją ulubioną stylizację lub kostium sceniczny z tamtych czasów?

Uwielbiałam nosić ubrania projektu Stephena Sprouse'a, z którym pracowałam przez kilka lat. Myślę, że jeden z najważniejszych dla mnie elementów garderoby w karierze to bardzo dziewczęca rzecz: krótka sukienka w paski, na której był nadrukowany Mars albo inna planeta. W latach 70. i 80. chętnie nosiłam sukienki, które zestawiałam z ekstremalnie wysokimi butami.

Czy Twoje podejście do mody zmieniło się na przestrzeni lat?

Myślę, że jedną z fundamentalnych rzeczy, którą zaczęłam doceniać w modzie, jest jej maksymalna wygoda. Lubię nosić rzeczy, które podobają mi się wizualnie, ale przede wszystkim chcę się w nich dobrze czuć fizycznie.

Najchętniej nosiłabym tylko ubrania, które nie przeszkadzają mi podczas występów i nie krępują ruchów. Takie, o których zapominam, że mam je na sobie.

Czy czasem nosisz jeszcze ubrania z second handów lub vintage jak na początku kariery?

Tak! Uwielbiam vintage, szczególnie materiały z dawnych czasów, które są moim zdaniem piękniejsze i bardziej interesujące niż te współczesne. Chętnie miksuję ze sobą stare i nowe rzeczy, chociaż nie stosuję jakichś określonych zasad co do tego, jak trzeba się ubierać. Myślę, że to się po prostu czuje, a zaufanie do własnych wyborów pojawia się z czasem. Kiedy widzę w vintage shopie jakiś element garderoby, który pasuje do reszty moich rzeczy, po prostu go kupuję. Warto, bo moda wraca - a te powroty są zawsze piękne.

Debbie Harry na pokazie Coach 1941 / GettyImages

Od samego początku swojej kariery miałaś ogromny wpływ na kobiety na całym świecie i nieustannie jesteś wzorem kobiecej siły. Jakie przesłanie chciałabyś dać nam dziś?

To bardzo duże i skomplikowane pytanie. Nie znam odpowiedzi na wszystkie problemy świata, ale mogę dać młodym kobietom jedną wskazówkę: edukacja. Edukacja to najwspanialsza rzecz, jaką można sobie podarować, bo kształtuje, otwiera drzwi i głowy oraz zostaje na zawsze.

A co Cię wkurza w dzisiejszym świecie?

Męczy mnie bardzo to, że wciąż na świecie jest tyle zła. Martwi też stan środowiska i wszystko, co dzieje się z naszą planetą. To najważniejsza rzecz jaką mamy, a niedługo może przestać istnieć.

Dziękuję Ci bardzo! Wspaniale było móc z Tobą porozmawiać.

To ja dziękuję. Mam nadzieję, że uda nam się wrócić jeszcze do tej rozmowy i spotkamy się przy okazji kolejnej wizyty w Polsce. Liczę, że będę mogła tam spędzić wreszcie więcej czasu!

Autobiografia Debbie Harry "Face It" / mat. prasowe