Jest jedną z najzdolniejszych polskich wiolonczelistek. Skupiona na rozmowie, ale w jej obecności czuć pewną fascynującą ulotność, niedzisiejszość. Słychać to również w jej muzyce – płycie „Dreamscapes“ czy projektach stworzonych we współpracy z Hanią Ra-ni – „Białej Fladze“ i „Inner Symphonies“ wydanych przez prestiżową wytwórnię Deut-sche Grammophon. 
Spotykamy się w związku z Timeless Film Festival – festiwalem powstały, by wpro-wadzić w ruch klasykę kina, jej historię. I od kina w naszej rozmowie zaczynamy.

Pamiętasz swój pierwszy film, który zaparł ci dech w piersiach?


Film, który w ogóle pozbawił mnie tchu to „Motyl i skafander” w reż. Juliana Schnabla. To on sprawił, że zaczęłam się interesować niszowym kinem. Dostrzegłam w nim coś „swojego”. Ciekawy jest motyw człowieka, który nagle traci wszystko i jedynym sposo-bem, w jaki może komunikować się ze światem to mruganie okiem („Motyl i skafander” opowiada prawdziwą historię redaktora naczelnego francuskiej edycji „Elle", Jean-Dominique'a Bauby, który w wieku 43 lat został sparaliżowany w wyniku udaru. Paraliż objął całe jego ciało z wyjątkiem lewego oka. Mrugając napisał autobiografię „Skafander i motyl”, przyp.red.). Tak mnie to poruszyło, że żyłam później z pytaniami, kim ja mogłabym być, gdyby świat się nagle zawalił? Kim byłabym, gdybym nie miała sprawnych rąk i nie mogła grać?

I co wymyśliłaś?


Byłoby trudno. Musiałabym przedefiniować całą swoją tożsamość, a z drugiej strony wierzę, że trzeba żyć w taki sposób, żeby nie opierać swojej wartości i całego jestestwa na instrumencie. To naturalne, że poczucie wartości będziemy opierać na pracy, włas-nych osiągnięciach, ale nie jest to dobry kierunek. Trzeba zachować balans – spełniać się np. w związku, mieć grono wspaniałych przyjaciół, oddawać się ważnym dla siebie te-matom, jak akcje charytatywne, wspomagać schronisko… Cokolwiek, co da ci punkt od-niesienia, jeśli twoje życie zawodowe nagle się zatrzyma. I to jest film, który mi to uświadomił. 

A był taki film, który zrobił na tobie piorunujące wrażenie ze względu na muzykę?


„Godziny”, historia Virginii Wolf, z muzyką Philipa Glassa. Zdaje mi się to jednak dość oczywiste… Jest jeszcze jeden obraz, rozchwytywanego obecnie reżysera Jonathana Glazera, którego „Strefa interesów” zdobyła właśnie Oscara za najlepszy film między-narodowy. To „Pod skórą” z 2013 roku z muzyką kompozytorki Miki Levi. Zresztą Levi współpracowała z Glazerem również przy „Strefie interesów”. Jej muzyka się nie narzuca, a jednocześnie tworzy całe uniwersum. Wskazuje na to, że nie jest to wyłącznie historyjka o kobiecie kosmitce, ale wszystko dzieje się na głębszym poziomie, pod spodem.

To ciekawe – nienarzucająca się muzyka. Muzyka filmowa powinna właśnie taka być? Nie powinna wyprzedzać słowa?

To pytanie, które od niedawna sama sobie zadaję. Między innymi dlatego, że zostałam zaproszona do zrobienia muzyki na Timeless Film Festival. Wrócę na chwilę do Philipa Glassa w „Godzinach”. W tym filmie muzyka jest bohaterem, a w zasadzie bohaterką. I tu faktycznie się narzuca. Więc chyba wszystko zależy od projektu. „Godziny” byłyby zupełnie innym filmem, gdyby nie ta konkretna muzyka, nagrodzona zresztą Oscarem, wychodząca na pierwszy plan. Za to oglądałam niedawno „Obsesję” z Natalie Portman i Julianne Moore  – bardzo ciekawy film, ale moim zdaniem, ze źle dobraną muzyką – jak gdyby odklejoną od fikcyjnego świata, niewspółpracującą z obrazem. Nie lubię mówić w wywiadach o rzeczach, które mi się nie podobają, ale to dobry kontrapunkt. Więc pyta-nie: czy rolą muzyki jest tylko być? Tylko towarzyszyć? Czy wychodzić na pierwszy plan? Wszystko zależy od projektu. Jednak sama zaczynam dojrzewać do postrzegania jej jako czegoś, co tak naprawdę pracuje na podświadomości. Taka muzyka w filmie najbardziej na mnie działa. Musi być bohaterem, ale nigdy pierwszoplanowym.

Bo wtedy niszczy obraz.


Dokładnie. Na Timeless Film Festival komponuję muzykę do filmu niemego, więc musi być obecna. Mamy obraz i koncert na żywo – będę więc grać przez cały czas, podczas całej długości transmisji filmu, dlatego muszę wypełnić tę przestrzeń. Inaczej się kompo-nuje pod konkretne sceny do filmu, inaczej, gdy mamy do czynienia z kinem niemym. Film „Muszelka i pastor” w reż. Germaine Dulac z 1928 roku – jeden z pierwszych obrazów surrealistycznych (wywołał ogromne kontrowersje, to opowieść o żądzach księdza zafascynowanego zamężną kobietą, przyp.red.) – jest intensywny, z nagłą zmianą kadrów. Dużo się tam dzieje. Wydaje mi się, że gdybym chciała zaznaczyć swoją obecność tak, jak Glass w „Godzinach”, mogłoby to nie zadziałać. Natomiast przy drugim filmie, „Uśmiechniętej pani Beudet” z 1923 (przykład wczesnego kina feministy-cznego – tytułowa pani Beudet nieszczęśliwa w małżeństwie pozbawionym miłości postanawia zabić swojego męża, przyp.red.) wybrzmiewa moja naturalna estetyka, jaką jest narracyjność, kierunkowość myśli muzycznej. Przy tej okazji będę też wy-korzystywać własne utwory. Przy „Muszelce i pastorze” za to stworzę tzw. soundscape.

Czyli pejzaż muzyczny.


Tak. Ma towarzyszyć rwanym, szybkim, trochę dziwacznym kadrom.

Skąd wzięło się twoje zamiłowanie do kina? To nie pierwszy festiwal filmowy, po-dczas którego będziesz akompaniować obrazowi.


Wyniosłam je z domu. Moja mama zawsze lubiła oglądać niszowe filmy, a potem komentowała, co wyciągnęła dla siebie z takiego obrazu. A wkrótce, właśnie m.in. dzięki „Motylowi i skafandrowi” zrozumiałam, że to świat, który i mnie fascynuje. Zaczęłam odkrywać kino francuskie, niemieckie, czeskie, skandynawskie. I polskie też. Coraz bar-dziej je doceniam.

Szukasz w tym arthausowym, europejskim kinie mroku? Bo to akurat jeden z jego składników, dość intensywny.


Wiesz, jest we mnie część mroczna, której się przyglądam. Dla przeciwwagi bywam po-godna. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego na koncerty klasyki wybierałam program, nad którym chciałam pracować, złożony głównie z kompozycji Szostakowicza, Schnitt-kego, Prokofjewa – współczesnych i naprawdę mrocznych. Ale może każdy z nas ma takie dwie strony, a muzyka pozwala im się zmaterializować? Muzyka daje ujście różnym emocjom. A życie nie jest tylko o tym, co jasne i piękne. Ale też o tym, co trud-ne. 

Zdarzyło ci się, że podczas pracy nad muzyką na swoje płyty doszłaś do momentu, gdy zaczęłaś się obawiać własnych emocji?

Jasne. Ja w ogóle boję się wielu rzeczy. 

Czego na przykład?


Wiele spraw mnie stresuje, sprawia, że czuję się niepewnie – choćby droga mojej kariery. To, co konfrontuję codziennie z jakimiś moimi lękami, obawami. Paradoks – dopóki nie przyznasz tego przed sobą, nie zmierzysz się z tym, nie przekujesz strachu w swoją moc. A ja wierzę, że moc człowieka kryje się pod lękami. I gdy odrobisz lekcje, zorientujesz się skąd biorą się lęki, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej, to staniesz się zdefiniowaną, silną osobą.

Jeśli sama tego nie zrobisz, nikt cię tego nie nauczy. Szczególnie w świecie klasyki, który jest bardzo hermetyczny i mały. To ciągła walka ze sobą, swoim ego, umiejęt-nościami.
I z tą perfekcją, którą muzyka klasyczna narzuca. Nie twierdzę, że jest to złe. Żeby utwór napisany przez Beethovena był w wykonaniu naprawdę „Beethovenem”, trzeba mieć do-skonały warsztat. Jest niewielu, którzy mają tego typu predyspozycje, niesamowitą swobodę, by wykonać tę muzykę. Dla mnie była to walka z materią, doskonałością, pięknem, które wiesz jak ma brzmieć, ale ciało cię ogranicza. Wtedy ćwiczysz i się nakręcasz. Czasem nie wychodzi. Innym razem tak – to moment uniesienia. Ciekawa droga z perspektywy czasu…

A gdy nie wychodzi – o czym mogliśmy się przekonać choćby w filmie „Pianistka” w reż. Michaela Hanekego – taka wrażliwa jednostka może odreagowywać wszystkie niepowodzenia właśnie na swoim ciele, bo ciało ogranicza.


Dla mnie to również film o osobie, która nie ma odwagi, by spotkać się ze swoją ciemną stroną, przez co jej historia zmierza w wypaczonym, dziwnym kierunku. 

Aż w końcu eksploduje.


Bo nie ma innego wyjścia, by emocje znalazły jakiekolwiek ujście. 

Emocje wzbudzało też odważne, feministyczne kino Germaine Dulac, o której film-ach „Muszelka i pastor” oraz „Uśmiechnięta pani Beudet” już wspominałaś. Filmy tworzyła w latach 20. i 30. XX wieku, na początku stulecia zaczęła pisywać do feministycznych periodyków. Był to czas sufrażystek, pierwsza poważna walka o prawa kobiet, przede wszystkim wyborcze. W tym kontekście – czy istnieje w ogóle rozróżnienie na muzykę kobiecą i męską?


Myślę, że coś w tym jest. Bo różnimy się mimo wszystko, choćby na poziomie biolo-gicznym. Gdy słucham muzyki komponowanej przez kobiety najczęściej czuję, że jest mi bliższa. Nie twierdzę jednak, że jest lepsza czy też gorsza. Po prostu w bardzo naturalny sposób czuję, że do mnie trafia, że ją rozumiem, że rezonuje z moją wrażliwością. Najpewniej właśnie z tego powodu, że sama jestem kobietą.

Mimo wszystko świat muzyki jest światem zmaskulinizowanym. Ile można rozprawiać na temat krótkich spódnic wybitnej pianistki Yuji Wang? A za każdym razem robią to krytycy i recenzenci, mimo że jej występy to najwyższy poziom.


To mi się bardzo nie podoba. Jest nieuzasadnione, niepotrzebne. Z drugiej strony doce-niam fakt, że Wang wszystko to znosi. I jak się nosi. Jest sobą zawsze i wszędzie. Te komentarze jej nie obchodzą. Mało tego – to, że ma osobisty styl sprawia, że jest tak ro-zpoznawalna. Ludzie przychodzą słuchać jak gra, bo chcą doświadczyć jej osobowości wyrażanej również strojem. Jeśli będziesz jak Yuja Wang i nie pozwolisz sobie wejść na głowę, to nikt tego nie zrobi. Po prostu. Więc tu nie o walkę chodzi, ale o pewność. Jed-nak nie mam recepty na to, co zrobić, by ten świat był bardziej równy. 

A jak ty sobie w nim radzisz?


Gdy wykonywałam muzykę klasyczną, wiolonczelistek trochę było. Za to ról domi-nujących, jak dyrygentki, o wiele mniej. Podobnie jak kompozytorek. Na szczęście się to powoli zmienia. A ja? Obrałam chyba drogę Yuji Wang i pracuję nad sobą, żeby czuć się dobrze w swoim ciele – kobiecym ciele. Czuć się dobrze w swojej kobiecości. Niezależnie od tego, czy jestem na scenie, czy poza nią.

Dobrawo, o czym pomyślałaś, gdy organizatorzy Timeless Film Festival zaprosili cię do współpracy i dowiedziałaś się, do jakich filmów będziesz tworzyć muzykę?


Po pierwsze czułam się oszołomiona tym zaproszeniem. Dowiedziałam się o nim rok wcześniej. Ale chyba nie do końca to do mnie dotarło. Poczułam jednak odpowiedzialność, bo to wspaniały festiwal prowadzony przez czołowe nazwisko filmu w Polsce, Romana Gutka. To dzięki niemu poznałam niszowe, ambitne kino. Szanuję go i jestem za to od lat bardzo wdzięczna. Potem skupiłam się na filmach – szukałam informacji, myślałam o tym, jak do tematu podejść. Czym te filmy dla mnie są? Co ja w nich w ogóle widzę? Jak je interpretuję? Co mnie zachwyca? Co jest niezrozumiałe? Mówiłyśmy o lęku – tu też pewna jego forma się pojawiła: jak dodać aspekt muzyczny do tak szyb-kich, rwanych scen? Ale w tym wypadku lęk oznaczał rozwój, coś, co zaprowadzi mnie dalej. I tak się stało, bo zmiana mojego podejścia do muzyki akompaniującej filmom wpłynęła na komponowanie przeze mnie muzyki na drugi solowy album. Czuję, że w ogóle rozwijam się jako człowiek. I jest to sprzężenie zwrotne – skoro rozwijam się jako człowiek, moja sztuka zaczyna się rozwijać. Jest w tym wszystkim jeszcze sama Dulac, która znalazła swój osobisty sposób na wyrażenie niewyrażonego – stanów psychicznych, kondycji ludzkiej. To mnie zachwyca i zadziwia cały czas, że emocje, które ja czytam z tych bohaterów są emocjami, które na przestrzeni stu lat się nie zmieniły. Dla mnie jej filmy są o niezrealizowanych pragnieniach, tęsknocie za czymś, co nigdy się nie wydarzy. Dziś nadal to przeżywamy.

Powiedziałaś o tęsknocie w kontekście Dulac. A jakie są dziś twoje tęsknoty?


Na pewno jest ich cała masa. Tęsknię dość często za spokojem na mojej niespokojnej drodze. Spokoju szukam m.in. w wyprowadzce z Warszawy nad morze. Widzę, że już mi to pomaga. Przyroda jest potężna, stabilna. Budzą mnie ptaki, a nie szum miasta. Te ptaki mnie uziemiają za każdym razem, gdy chcę gdzieś biec czy się stresuję. Tęsknię też za połączeniem z drugim człowiekiem na głębokim poziomie. Znam parę takich osób. Jest nią choćby Hania (Rani, przyp.red.), z którą stworzyłam dwa albumy. W tym wypadku połączenie zrealizowało się nie tylko na poziomie ludzkim, ale też artystycznym. Trwa to nadal, nasza przyjaźń się rozwija. Natomiast moja tęsknota za poznawaniem kolejnych „takich”, „moich” ludzi wciąż jest obecna.

Czym ta głębia się objawia?


Tym, że nie trzeba rozmawiać, żeby się rozumieć. Gdy się to wydarzy, taka znajomość pozwala ukazać pewne potencjały w nas, których mogliśmy wcale nie być świadomi. I to są takie unikatowe momenty. Wydarzyły się już kilka razy w moim życiu. Wydarzyły się na scenie. Za tym tęsknię, bo jest to uzależniające.

Timeless Film Festival 8-15.04.2024