"Ej, uspokójcie się, nie jesteśmy w filmie Tarantino" - wykrzykuje jedna z bohaterek bijącego rekordy popularności serialu "Dom z papieru", kiedy cała ekipa mierzy do siebie z pistoletów. Ale czy aby na pewno nie jesteśmy? Tarantino robi z nami co chce, tutaj, w "Pewnego razu w... Hollywood" jego manipulacja osiąga mistrzowskie szczyty. 

Festiwal Filmowy w Gdyni 2019: filmy w konkursie głównym. Poznaj nominowanych >>

Od pierwszej minuty reżyser miesza rzeczywistość opowiadanej historii z rzeczywistością naszą - widzów oglądających film. Ale też - z rzeczywistością planu filmowego, a nawet rzeczywistością poza filmową. Chwilami trudno się zorientować, czy oglądamy film o amerykańskich aktorach z końca lat 60. XX wieku, czy film, w którym oni grają. A nawet wiele filmów i wiele seriali, bo najnowsze dzieło Tarantino jest hołdem złożonym nie tylko Hollywood, ale też telewizji lat 60. Hołdem złożonym przez dużego dzieciaka, który zabawia się kinem od blisko 30. lat ("Wściekłe psy" to rok 1991, "Pulp Fiction" - 1994). I nikt nie robi tego tak, jak on. 

Sharon Tate - 10 rzeczy, których nie wiedzieliście o zmarłej gwieździe >>

"Pewnego razu... w Hollywood"

A więc amerykańscy aktorzy. Tu - sama czołówka. Na start idzie Al Pacino ucharakteryzowany przekonująco na hollywoodzkiego producenta Marvina Schwarza. Udziela rad aktorowi, którego dobrze zapowiadająca się kariera utknęła w miejscu dobrych kilka lat temu, zaś on sam dławi się ciągle tą samą sytuacją: drugoplanowego czarnego charakteru w średniobudżetowych serialach. Gra go Leonardo DiCaprio. U boku ma najlepszego przyjaciela, bliższego mu niż brat - swojego dublera-kaskadera. Trzeba być diabłem kina, żeby powierzyć tę rolę Bradowi Pittowi - co za wyśmienity pomysł, zwłaszcza, że DiCaprio często powtarza tu o Pitcie - jesteśmy jak bliźniacy, nie do odróżnienia. A jak wiadomo od czasów "Fight Clubu", jeśli Pitt gra czyjeś alter ego, to z pewnością w jaśniejszej i bardziej wyluzowanej wersji. Tutaj aż do absurdu, co jest urocze i zachwycające (pomijając już, a naprawdę trudno to pominąć - wygląd Pitta...). Oto dwie strony tego samego Hollywood. Przyznaję, że trochę trudno nie dopatrzyć się tu podobieństw do emocjonalności i charakterów samych aktorów: DiCaprio jest niezwykle przekonujący w roli melancholika i nadużywającego alkoholu histeryka, Pitt zaś uwodzi czarującym uśmiechem marihuanowego luzaka. Obaj na pewno świetnie się tu bawią. Obaj też wykonują koncertową robotę, dają popis mistrzowskiego aktorstwa - DiCaprio na dodatek pojawia się cyfrowo wmontowany we fragmenty starych filmów i seriali. Ktoś kiedyś policzy ilość ról, jaką zagrał Leonardo w tym jednym filmie. Może być ich więcej, niż w całej jego filmografii. 

"Pewnego razu... w Hollywood"

Ale aktor Rick Dalton i kaskader Cliff Booth grani przez DiCaprio i Pitta to nie jedyni bohaterowie tej opowieści. Są tu jeszcze: hipisi z bandy Charlesa Mansona, oraz oczywiście Roman Polański i Sharon Tate - świeżo po ślubie i blisko do wiadomej tragedii. Polański mieszka tuż obok Daltona, dzieli ich tylko płot. Kiedy Dalton walczy na planie filmowym - głównie z samym sobą, a jego kumpel Cliff flirtuje z dziewczyną Mansona, Sharon robi sobie dzień w mieście. Ogląda plakaty zapowiadające jej film, zachwyca się tym, że wszędzie widać jej nazwisko, wreszcie wchodzi do kina i obserwuje (rozanielona) reakcje publiczności na własną grę. Dosyć jeszcze anonimowa. I to właściwie tyle - te trzy wątki, bez wielkich zwrotów akcji, budują ośmiowymiarowy obraz Hollywoodu w roku 1969. Ośmio? Tak, dodajcie do tego filmy, o których rozmawiają bohaterowie, w których grają i które oglądają, audycje radiowe, które bez przerwy lecą w tle podczas każdej jazdy samochodem, programy telewizyjne, a telewizję ogląda tu każdy (Cliff włącza ją nawet swojemu psu, kiedy go zostawia). Dodajcie: zachwycającą modę - prezentowaną przez towarzystwo na balu Playboya i na utytłanych w kurzu hipiskach koczujących w scenografii dawnego westernu (to nie metafora). Dodajcie miliardy pieczołowicie oddanych detali: od designu puszki z karmą dla psa, po kształt printów na tapecie, oldskulowe słownictwo, strukturę tytoniu w papierosach po niepowtarzalny, tamten dźwięk: nisko warczących silników krążowników szos, zniekształconych głosów mężczyzn słyszanych w radio, utworów Franka Sinatry. Po przebijającą się muzykę właśnie: od Zeppelinów do Simona&Garfunkela i innych (powstaną doktoraty o tym filmie, więc wszystko zostanie wymienione). Tarantino pokazuje Amerykę końca lat 60. z widocznymi znakami i obrazami lat 70., czuć nadciągającą rewolucję, ale jeszcze mało kto to rozumie. Na pewno nie Hollywood, jeszcze nie. Na razie czarnemu charakterowi z westernu, w którego wciela się DiCaprio jako Rick Dalton producent przykleja wąsy i wydłuża włosy - żeby było bardziej hippie. 

"Pewnego razu... w Hollywood"

Tarantino pokazuje kino tamtych lat i jednocześnie bawi się dzisiejszą popkulturą, nie tylko używając jej narzędzi (i etykietki "twórcy postmodernistycznego", którą nadano mu dawno temu i pewnie codziennie się z tego śmieje), ale też grając nawiązaniami. DiCaprio i Pitt nie bez powodu grają te postaci. Lenę Dunham odnajdziecie jako hipiskę w bandzie Mansona. Na chwilę wstrzymacie oddech widząc w roli cowboya zmarłego niedawno Luke'a Perry - gwiazdę serialu "Beverly Hills 90210". Damian Lewis zagra legendarnego aktora Steve McQueena (i okaże się, że są niesamowicie podobni). Jakby wszystko, co jest dziś, było już wtedy.
Tarantino pokazuje Amerykę, gra historią popkultury i przywraca wiarę w nieco już zapomnianą prawdę, że wielki twórca, artysta, może zrobić z rzeczywistością wszystko, co chce. Bo fakty są dla niego tak samo dobrym tworzywem, jak fikcja. Ale przecież my, widzowie zawsze tego oczekujemy od kina: że pokaże nam rzeczywistość bardziej porywającą, niż ją znamy. Może nawet kompletnie inną. 

Dlaczego Tarantino uratuje Hollywood? Zobaczcie sami. Nie chcę spoilerować tego, być może najlepszego filmu Quentina. A na pewno potwierdzającego jego obezwładniające poczucie humoru, inteligencję i blask.   

Anna Luboń