Mieszka w Nowym Jorku na Brooklynie. 41-letni Joshua Cohen jest pisarzem i uznanym krytykiem literackim, publikującym m.in. w „The New York Times”. W swoich książkach lubi ogrywać stereotypy, a jednym z jego narzędzi jest ostra jak brzytwa ironia. Stosuje ją nie tylko w piśmie, lecz także w rozmowach z dziennikarzami, uosabiając stereotyp brooklyńskiego inteligenta – trochę znudzonego, piekielnie inteligentnego i niebiorącego jeńców, o czym przekonałam się już w pierwszych minutach rozmowy. Zastanawiam się, na ile jest to on sam, na ile poza, a na ile wpasowanie się w narrację najnowszej, nagrodzonej Pulitzerem książki, która kipi od błyskotliwego humoru. „Rodzina Netanjahu”, której podtytuł brzmi „Wspomnienie przelotnego, a w ogólnym rozrachunku zupełnie nieistotnego zdarzenia w historii bardzo sławnej familii” (Agora) wykluła się podczas jednej z rozmów Cohena z krytykiem literackim Haroldem Bloomem. Ten zaś pod koniec lat 50. wykładał w Yale, gdy władze uczelni poleciły mu przyjąć Bencjona Netanjahu (urodzonego jako Bensyjon Milejkowski w 1910 roku w Warszawie), nowego historyka. Przyjechał on z całą rodziną, w tym synami Yonnim, Iddo i Beniaminem, przyszłym premierem Izraela. Netanjahu, działacz syjonizmu rewizjonistycznego, szukał nie tylko posady na jednym z amerykańskich uniwersytetów, lecz także poparcia dla głoszonych przez siebie idei politycznych. W powieści Cohena trafia do domu Rubena i Edith Blumów, rodziców niepokornej nastolatki Judy. Blum jest wykładowcą historii podatków na Uniwersytecie Corbin. Wydział, na którym pracuje, straci finansowanie, jeśli nie zatrudnią nowego akademika. A skoro ma być nim Żyd, to któż lepiej się nim zaopiekuje, jeśli nie... inny Żyd? I tak zaczyna się tragikomedia, okraszona weltschmerzem (z niem. ból istnienia) i historią rodziny zasymilowanych amerykańskich Żydów (genialnie rozpisane postacie teściów i rodziców Bluma). Mówiąc krótko – to książka o tym, jak popisowo zrujnować sobie życie, wpuszczając pod własny dach (nie)znajomego.

Zacznijmy od końca, a więc posłowia. Przedstawiasz tam m.in. Judith – pierwowzór książkowej Judy – która po przeczytaniu maszynopisu „Rodziny Netanjahu” napisała do Ciebie list. Zarzuciła Ci kryzys tożsamości. Udało się z niego wykaraskać?
JOSHUA COHEN: Kulturowo czy społecznie? 
 

Powiedzmy, że kulturowo.
Sam nie wiem. Żeby się z niego wyswobodzić, potrzebny jest czas. Z kryzysu po prostu wyrastasz. Każde pokolenie idzie na wojnę z poprzednią generacją. Bronią w tej walce może być ekonomia, innym razem polityka. Ale pokoleniowe działania wojenne rozwiązują się same, gdy dzieci zostają rodzicami. 

A co z kryzysem twórczym? 
Nie miałem. Jedynie kryzys autozaufania, czy wykonuję dobrze swoją pracę. Ale nigdy nie wątpiłem w to, kim jestem.

Skoro już o dzieciach mowa, wróćmy do Twojego dzieciństwa. Isaac Bashevis Singer powiedział kiedyś: „Gdy byłem mały, nazywali mnie kłamcą. Gdy dorosłem, zaczęli nazywać mnie pisarzem”. Jak było z Tobą?
Odkąd pamiętam, byłem molem książkowym i opowiadaczem historii. Tak chyba musi być, żeby zostać pisarzem. Ale gdy byłem mały, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że każda książka miała innego autora. Byłem przekonany, że wszystkie napisała jedna osoba. 

A pamiętasz te, które z perspektywy czasu mogły wpłynąć na Twój dorosły obraz świata?
Nie pamiętam tytułów. Ale to jak czytanie książek kucharskich i poznawanie składników, o których nie miałeś pojęcia.

To chociaż dobrze gotujesz? 
Nie, za to jestem świetnym czytelnikiem. Lubiłem wszystkie książki, nawet kucharskie, słowniki, encyklopedie. Dobrze się bawiłem, bo dzięki nim wpadałem na kolejne historyjki. Czytanie czy wysłuchanie cudzej historii jest aktem zamkniętym. Jesteś po prostu odbiorcą. Encyklopedie zapraszały mnie do tworzenia swoich opowieści.

Ale nie poszedłeś na studia związane z literaturą. Wybrałeś Manhattan School of Music, którą ukończyłeś jako kompozytor. 
Szkoła była darmowa. Miałem stypendium.

Kim byli wtedy Twoi idole?
Takie listy są ważne tylko z punktu widzenia wykluczonych. Tak twierdził Borges. Dlatego nienawidzę robić spisów. Ale wiesz, nauka polifonii i kontrapunktów stała się fundamentem dla mojego rozumienia kompozycji zdań. 

Melodyjność Twojego języka jest też dostrzegalna w świetnym tłumaczeniu Agi Zano. Czy chcesz przez to powiedzieć, że melodia językowa jest pokłosiem szkoły muzycznej?
Być może. A może taki już po prostu byłem? Melodyjność rodzi się między uchem a ustami, a nie między oczami a dłonią. Wielu ludzi dziwi okres retoryczny (rozbudowana konstrukcja zdaniowa o określonym rytmie – przyp. red.) w prozie, którego rytm naśladuje oddech. Ludzie odzwyczaili się od przestankowania, a winne są temu czytniki ekranowe. A więc oczy i dłoń kontra ucho i usta. 

Komponowanie to niejedyny zaskakujący punkt Twojego życiorysu. Między 2001 a 2006 rokiem byłeś korespondentem prasowym na Europę Wschodnią.
Sporo czasu spędziłem wtedy w Polsce. Pracowałem dla żydowskiej gazety „Forward”. Byłem w Biłgoraju, Zamościu, Sandomierzu, Kazimierzu Dolnym, Białymstoku itd. Wszędzie, od Suwałk po Zakopane.

Twoi dziadkowie przed ucieczką do Stanów mieszkali w Europie Wschodniej. Jak historia wpływa na nasze życie? Również w kontekście „Rodziny Netanjahu”, bo to jedno z pytań, które zadajesz w książce. 
Wpływa na każdy jego aspekt. Kolejnym ważnym pytaniem książki jest to, jaki kształt ma historia. Jak ją opowiadamy? W jaki sposób ją rozumiemy i zapamiętujemy? Czy historia się powtarza i sama siebie rekapituluje, czy może jest postępowa, a każde pokolenie nadbudowuje swój rozdział? To był też konflikt między średniowieczną a oświeceniową koncepcją historii. Dzisiejsze życie jest zdominowane przez pytanie o to, czy ludzie są z natury źli. A jeśli tak – czy można ich ulepszyć?


„Rodzina Netanjahu” osadzona w żydowskich światach (nacjonalistycznym Netanjahu i zasymilowanym Bluma) to uniwersalna historia o więzach krwi, tożsamości, polityce. Mówi się, że kultura jest w kryzysie, bo przestaliśmy opowiadać o rzeczywistości w sposób narracyjny, a zaczęliśmy w liryczny, skupiony na uczuciach autora. Twoja powieść jest zaprzeczeniem tego trendu.
Ponieważ żyjemy w czasach, w których sztuka stała się w zasadzie autobiograficzna, można odnieść wrażenie załamania narracji. Pisarzom jednak trudno popaść w tę ułudę. Problem tkwi gdzie indziej – to literatura wywołała kryzys, którego dziś wszyscy doświadczamy, m.in. na polu politycznym. Chodzi o falsyfikację prawdziwych zdarzeń, fabularyzację faktów przy pełnej wierze w ich relatywizm. To także kwestia erozji zaufania w wiarygodną rzeczywistość i wartość prawdy. Wszystkie strachy i kryzysy na poziomie mediów czy życia politycznego tworzą fundament powieści. Każdy miłośnik literatury to zrozumie. Nuży mnie fakt, że świat, który powinien znać te techniki od przynajmniej 300 lat, dopiero się budzi. 


Bo kuleje krytyczne myślenie. Nie uczą nas tego w szkole. A Ty jesteś krytyczny wobec swoich książek? 
Owszem. Choć ciężko nad nimi pracuję. 

Twoją prozę chwalił Harold Bloom, jeden z największych krytyków literackich w świecie anglojęzycznym. To on opowiedział Ci anegdotę związaną z Bencjonem Netanjahu, a także sam stał się pierwowzorem głównego bohatera Twojej powieści. W jaki sposób jego historyjka stała się punktem wyjścia?

Wszystko na ten temat jest w książce. Bloom chciał, żebym pomógł mu z pisaniem wspomnień. Opowiedział mi anegdotę o tym, jak Netanjahu odwiedził go w Yale w późnych latach 50. Po śmierci Harolda, gdy było jasne, że wspomnień już nie skończymy, wziąłem ten mały fragment i opracowałem. 


Powieść gotowa. Wysłałeś ją do pierwszego, trzeciego piątego wydawcy i nic. Podobno odrzucono ją 24 razy!
Albo i więcej.

Jak to możliwe? 
Pewnie bali się pozwów. 

Takie głosy do Ciebie dotarły? 
Wiesz co? Miałem to w nosie. 

Jestem ciekawa wyrazu twarzy wszystkich tych dyrektorów wydawniczych, gdy przyszła informacja o Pulitzerze, którym nagrodzono „Rodzinę...”.
A ja nie, bo nikt nie przyzna się do błędu. Nikt nigdy nie powie szczerze, że mu przykro. 

Rzadko zadaję pisarzom to pytanie, ale w przypadku tej książki muszę. Masz swojego ulubionego bohatera?
W sumie to każdego mi tam szkoda. Lubię matkę...

A ja teściową, która gdy tylko wpada do Blumów, wprowadza swoje porządki, krytykując przy tym co się da. Sprytnie grasz w powieści zestereotypami, co zachwyca, ale może być groźne. Nie bałeś się tego, że możesz być źle odebrany?
Boję się raczej tego, że ktoś mnie zrozumie. Czasami naprawdę lepiej, żeby ludzie myśleli, że żartuję. 

Strzelasz też ironią. Traktujesz ją jak broń w swojej literaturze? 
Chyba nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż wyjaśnianie użycia ironii. Ironia jest zasadniczo paradoksem, prawda? Oświadczeniem zawierającym wewnętrzne sprzeczności. Zazwyczaj określa stan mojego umysłu.

W powieści piszesz o tym, że przeszłość nie musi stać się przyszłością. Ale jak, skoro nie umiemy się porozumieć, mając różne opinie? Jest dla nas nadzieja?
Nie wiem, czemu ludzie mnie o to pytają. Czuję, że oczekujesz, żebym odpowiedział „tak”. A moim marzeniem jest odpowiedzieć „nie”. 

Zupełnie tego nie oczekuję.

OK. Bo to wcale nie jest oczywiste. O jaką nadzieję chodzi? Na co? Nadzieje, o których dyskutujemy, są dziś totalnie abstrakcyjne. Nie odnoszą się do faktycznego, namacalnego życia. Dochodzi do takich absurdów, że czuję, jakby ktoś pytał mnie o to, czy jest życie po śmierci. 

Wzbraniasz się, a jednak w pewnym sensie udzielasz na to odpowiedzi w książce.
Ludzie przykładają do wydarzeń własne papierki lakmusowe, jakby istniał medyczny sposób na zapewnienie zdrowia demokracji i można ją było określić za pomocą poziomu ciśnienia czy cholesterolu. Historia uczy nas, że instytucje mogą runąć nagle. Ale nikt nie dostrzega, że dzieje się to obok niego. Jeśli więc zdajesz sobie sprawę z tego, że masz problem, jesteś bezpieczny. Gorzej, jeśli twierdzisz, że problem nie istnieje. Wtedy możesz być pewien, że jesteś na skraju upadku.

"Rodzina Netanjahu". Fikcyjna opowieść oparta na prawdziwych wydarzeniach. Do domu wykładowcy Rubena Bluma trafia znany z nacjonalistycznych poglądów Bencjon Netanjahu (ojciec dzisiejszego premiera Izraela, Beniamina). Tak zaczyna się wyśmienita tragikomedia Joshuy Cohena nagrodzona Pulitzerem.