"Johnny": to nie sakro polo, ale było blisko [recenzja filmu]
"Nie chcę być jak brazylijski wyciskacz łez" mówił ksiądz Jan Kaczkowski. Te słowa przypomniały mi się, kiedy po seansie filmu "Johnny" sama rozmazałam makijaż i już nie założę koszulki "Nie płakałam na Johnnym". Trudno nie przeżyć emocjonalnie spotkania z postacią tego formatu, w jakiejkolwiek formie by nie zostało nam podane. Nawet jeśli jest nią popkulturowy panegiryk, który o księdzu Janie napisał swoim filmem Daniel Jaroszek. Bohater utrudnia tu trochę formalną ocenę filmu, bo z uwagi na absolutną unikalność człowieka, o którym opowiada, czuję, jakbym miała uderzać w też w osobiście dla mnie ważną świętość. Tę z krwi i kości, a nie tę, którą stwarza się wokół np. skarpetki Jana Pawła II. Od relikwii dziś ważniejszy jest żywy pomnik, który ksiądz Jan postawił w ludziach, których spotkał. Jeśli ktoś spotkanie z nim po raz pierwszy zaliczy dopiero za sprawą dwugodzinnego teledyskowego obrazu "Johnny", to też ok. Cel uświęca środki.
17.09.2022
- Kultura