Reklama

Co czujesz, gdy słyszysz słowo „samotność”?

Reklama

Justyna Mazur-Kudelska: Ostatnio odkryłam, że macierzyństwo to w zasadzie samotna przygoda. Nawet jeśli – jak ja – ma się wspierającego męża, z którym można dzielić obowiązki, ostatecznie jako kobiety jesteśmy w tym same. Bywają dni, jak dzisiaj, kiedy nie mogę córce zniknąć z oczu. Z jednej strony to zaprzeczenie samotności, zawsze przecież jesteśmy obok. Z drugiej czuję, że często zostaję z tym wszystkim sama. I mimo najszczerszych chęci mojego męża nie jest on w stanie tego do końca zrozumieć. To nowy aspekt samotności, który odkryłam, będąc matką. Inny, który dobrze znam, to poczucie osamotnienia w swoich odczuciach i rozumieniu świata. Nie ma znaczenia, czy mamy bliskie osoby obok, często z problemami borykamy się sami. I chociaż w internecie jestem aktywna, mnóstwo rzeczy przeżywam w samotności.

To dlatego, że za wszelką cenę chcesz być samodzielna czy po prostu nie chcesz obciążać innych swoimi problemami? Badania wykazują, że kobietom dużo trudniej jest prosić o pomoc, o wsparcie.

Sama musiałam się tego nauczyć, a nadal przychodzi mi to z trudem. Nie wiem, czy to kwestia samodzielności, ale mam poczucie, że jak powiem głośno o swoich problemach, będę musiała o nich opowiadać jeszcze więcej, bo bliscy z troski będą o nie pytać. I wtedy stanie się to namacalne, realne. Innym razem to kwestia jednej natarczywej myśli – przecież wszystkim zajmuję się sama, dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Może to kwestia wychowania? Podświadomie pewnie wpajano mi, że proszenie o pomoc jest egoistyczne. Dlaczego ktoś miałby poświęcać swój cenny czas, by się mną zajmować? Paradoks polega na tym, że przyjaciółce doradziłabym, by sięgała po tę pomoc, i sama z przyjemnością ją oferuję.

Amerykański poeta Charles Bukowski twierdził: „Samotność daje siłę, ale też jest ceną, którą trzeba zapłacić za silny charakter”. Rezonuje to z Tobą?

Zdecydowanie. Może to zabrzmi nieładnie, ale myślę, że mam silny charakter. Muszę mieć, bo sporo też ode mnie zależy, dużo spoczywa na moich barkach. Firma związana z podcastami jest uzależniona ode mnie, mojej głowy. Oczywiście mam pomoc, ale działalność opiera się na mnie. To duża odpowiedzialność. Ostatnio wspominałam, że przez przez większość młodej dorosłości żyłam bardzo skromnie. Użyłabym nawet słowa „bieda”. Trzysta złotych na miesiąc, z których trzeba było się utrzymać. To naprawdę trudne. A gdy pieniądze się pojawiły – w związku z działalnością w internecie – myślałam, że to tylko na chwilę. Przecież to nie może tyle trwać. Czy ja na to zasłużyłam? Dzisiaj muszę mieć w sobie tę siłę, bo odpowiadam za komfort życia innych ludzi, moich pracowników i rodziny.

Mówi się, że internet jest demokratycznym miejscem pracy. Każdy może spróbować swoich sił. Ale czy – mam na myśli twórców – kobiety traktuje się w tej przestrzeni tak samo jak mężczyzn?

Ostatnio rozmawiałam z Marcinem Myszką, kolegą po fachu, twórcą najpopularniejszego podcastu z gatunku true crime, i zapytałam go, jak radzi sobie z hejtem. Odpowiedział, że nic takiego go nie dotyka. Ja z kolei mierzę się z nim od dawna. Na forach omawia się moje ruchy, rozlicza z wszystkiego. Myślę, że dużą rolę gra tutaj płeć. Najczęściej takie komentarze padają z ust innych kobiet. Dają rady, o które nie są proszone. Dobry przykład – wczoraj wrzuciłam zdjęcie ze swoją menedżerką. Siedzimy w restauracji. Nie minęła minuta, gdy pod postem pojawił się komentarz: „Brzydko pani wygląda, ale pani wychudła”. A od nadwagi dzielą mnie dwa kilogramy, więc to niemożliwe, żebym była za chuda. Takie wypowiedzi mnie dziwią, bo nie jestem osobą, która żyje ze swojego wyglądu, tylko z umysłu. Mężczyznom się o wiele więcej wybacza, dużo uchodzi im na sucho. Ja wciąż muszę walczyć z pomówieniami w sieci.

Otwarcie opowiadałaś w internecie o swoim zmaganiu z chorobą otyłościową. Jaką dzisiaj masz relację ze swoim ciałem?

Bardzo dobrą. Moje ciało przestało mnie wreszcie wkurzać. Po urodzeniu dziecka nabrałam do niego większego szacunku. W ogóle do kobiecego ciała, które dokonuje niemożliwego. Poród naturalny zmusza do działania wbrew logice, w sposób dla psychiki nienaturalny. Naturalną reakcją człowieka na ból jest ucieczka. Podczas porodu, w momencie największego bólu, trzeba jeszcze głębiej w niego wejść. Po raz pierwszy musiałam zaprzeczyć samej sobie.

Moje ciało przestało mnie wreszcie wkurzać. Po urodzeniu dziecka nabrałam do niego większego szacunku. Uświadomiłam sobie, że nie jest moim wrogiem, ale domem.

Przez to bardziej pokochałaś swoje ciało?

Tak, chociaż pokochałam je już dużo wcześniej, przed operacją bariatryczną. Teraz nastąpiło tylko pomnożenie tej miłości. Uświadomiłam sobie, że moje ciało nie jest moim wrogiem, ale domem. Przetransportowało mnie przez tyle sytuacji i doświadczeń. Najpiękniejsze, co w moim życiu się wydarzyło, nastąpiło w szczycie otyłości, kiedy moje ciało było najmniej sprawne, a jednak mnie dowiozło. Zdecydowałam się na tę operację, ponieważ chciałam pomóc mu lepiej, zdrowiej funkcjonować.

Za tę decyzję otrzymałaś zresztą negatywne komentarze ze strony środowiska promującego ciałopozytywność.

Dowiedziałam się o tym od słuchaczy i obserwatorów. Szczerze? Zupełnie tego nie rozumiałam. Dlaczego? Przecież ja nie mówię niczego, co zaprzeczałoby ciałopozytywności. Co więcej, mam poczucie, że jestem ciałopozytywna. Chociaż nigdy nie byłam rzeczniczką tego środowiska. Operacja była tylko i wyłącznie decyzją zdrowotną. A postanowiłam o niej głośno mówić, bo chciałam rzucić światło na chorobę, którą jest otyłość. Często odbiera się ludziom chorym prawo do leczenia. Mówi się, że przecież wystarczy mniej jeść i więcej ćwiczyć. A to naprawdę o wiele bardziej złożony problem. Operację bariatryczną czy metaboliczną, jak się ją teraz nazywa, uznaje się za pójście na skróty. Dlatego wiele osób publicznych tłumaczy swoją spektakularną przemianę ćwiczeniami i dietami, chociaż za kulisami wiadomo, że przeszły taką operację. I nie jest to powód do wstydu. Dlatego postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami. Była to jedna z najlepszych decyzji, jeśli chodzi o moją działalność w sieci. Dzięki niej setki osób zdecydowały się na leczenie i konsultacje z lekarzami. Dla mnie to sukces.

Wcześniej próbowałaś radzić sobie sama. Mówiłaś, że byłaś na 37 dietach, a zaczęłaś już w liceum. Wpływ na to miała opresyjna popkultura przełomu milenium, która próbowała przekonać, że Bridget Jones jest „grubaską”, a płaski brzuch Christiny Aguilery normą?

To był dramat! Bridget Jones, promowane w kobiecych gazetach diety, o których dyskutowałyśmy z koleżankami, zniszczyły mi zdrowie. Zresztą nie tylko mnie. Myślę, że większość dziewczyn dorastających w tamtych czasach się z tym borykało. Dzisiaj mamy już dużo zdrowsze przykłady w przestrzeni publicznej. Przypominam sobie siebie z liceum i myślę: czego a mogłam się wtedy czepiać? Co takiego w sobie widziałam, że bałam się odsłonić brzuch na plaży? A gdy przez diety rozregulowałam sobie metabolizm i zaczęłam tyć, nie mogłam nawet kupić dla siebie ubrań. Musiałam szperać w specjalnych sklepach. Dzisiaj rozmiarówki są dużo przyjaźniejsze. To był potwornie opresyjny system.

Gdybyś mogła porozmawiać z tą Justyną z liceum, co byś jej powiedziała?

Powiedziałabym, żeby nigdy nie szła na pierwszą dietę. Chciałabym jej uzmysłowić, że nikt nie ma prawa wymagać od niej, że powinna wyglądać w określony sposób. Szczególnie jeśli chodzi o wagę. Miałam wtedy chłopaka, którego bardzo kochałam i który mnie pod tym kątem krytykował. Stawiał warunki. Dałabym jej siłę, by go nie słuchała.

Prowadzisz „Piąte: nie zabijaj”, jeden z najpopularniejszych podcastów true crime w Polsce. Dlaczego tak bardzo lubimy się bać? I dlaczego bardziej lubią się bać kobiety? Zgodnie z badaniami to one znacząco przeważają wśród słuchaczy tego typu audycji.

Ludzie od zawsze lubili się bać. Opowiadali sobie historie o potworach. To jest nam w jakimś stopniu potrzebne. Prawdziwe zbrodnie to jednak inna kwestia. Mówimy tu o przełamywaniu największego tabu, podstawowej zasadzie w układzie społecznym, którą jest umowa: nie zabijaj. I chcemy, a przynajmniej ja chcę, wiedzieć, kim są ludzie, którzy tę umowę łamią. Co się dzieje w sytuacji, w której dochodzi do zbrodni, i czy można jakoś jej zapobiec. Historie, które poruszam w „Piąte: nie zabijaj”, to nie opowieści o seryjnych mordercach, „wybrykach natury”, „potworach”. Co więc musi się wydarzyć, by z człowieka prawego stać się mordercą? Kobiety znacznie częściej padają ofiarą przemocy domowej. Może chcą wiedzieć, jak się jej wystrzegać? Ja tak zaczęłam interesować się tym tematem – z obawy przed tym, że sama padnę ofiarą zabójstwa. Przez pewien moment chciałam wiedzieć, co mi grozi. Jak można uniknąć tej sytuacji i jak reagować, gdy się już dzieje. Szczególnie że zbrodnie zaczynają się wcześniej, niż dochodzi do aktu zabójstwa. Czerwone flagi naprawdę można wyłapać.

Kobiety częściej padają ofiarą przemocy domowej. Może chcą wiedzieć, jak się jej wystrzegać? Właśnie dlatego zaczęłam interesować się tym tematem. I powstał podcast.

Wybrałaś sobie zawód, którego tematyka jest dość obciążająca. Jak dbasz o zdrowie psychiczne?

Staram się uciekać od zbrodni jak najdalej. Oglądam seriale komediowe, gram na telefonie, oglądam śmieszne rolki. Największą odskocznią zawsze byli dla mnie moi siostrzeńcy, z którymi uwielbiałam się bawić. Jednak po urodzeniu dziecka musiałam zmierzyć się z pewnego rodzaju wypaleniem. Z jednej strony patrzę, jak pięknie bawi się moja córka, jak się śmieje, macha małymi stópkami, a z drugiej nagle mam wkroczyć w świat kryminalny i czytać o zwłokach, morderstwach i krwi… Miałam z tym problem. Jestem szczególnie wrażliwa na zbrodnie związane z dziećmi.

Wspominałaś o tym, że nie zawsze było Ci finansowo łatwo, że długo musiałaś walczyć o swoje marzenia. O szukaniu swojej drogi napisałaś nawet książkę – „Małe końce świata”. Wydawnictwo, z którym miałaś umowę, na ostatniej prostej wycofało się z jej wydania. Dopięłaś swego, wykupiłaś do niej prawa i wydałaś ją sama, osiągając przy tym sprzedażowy sukces. Jak w tych małych końcach świata dostrzec nowy początek? Jak się nie poddać, kiedy wszystko dookoła zdaje się krzyczeć „odpuść”?

Reklama

Gdy byłam nastolatką, mama zabroniła mi się spotykać z chłopakiem. Dostałam szlaban. Pamiętam, jak leżałam na łóżku i myślałam, że to koniec świata, koniec mojego życia. Była północ, mama słuchała radiowej Jedynki, w której grano właśnie Chopina i podawano stan wód w poszczególnych miejscach w kraju. I wtedy usłyszałam, jaki poziom Wisły jest w Zawichoście. Zdałam sobie sprawę z tego, że nawet jeśli mi się wydaje, że to koniec świata, wstanę rano i nadal w Zawichoście będzie ten sam stan wody. Wszystko płynie dalej. I jak gdyby nigdy nic znowu zagrają Chopina w radiu. To myśl, która mi towarzyszy za każdym razem, gdy mierzę się z trudnymi sytuacjami. To nie jest koniec świata. Jeśli mi się tak wydaje, to znaczy, że to koniec pewnego etapu, co zwiastuje nowy początek. A to przecież zdecydowanie bardziej ekscytujące.

Reklama
Reklama
Reklama