Co człowiek to opinia. Tinder? – Przypomina mi bęben maszyny losującej z życiowymi frustratami – stwierdza Karolina. – Tinder ocalił mi życie – podsumowuje Marta. – Spełniam dzięki niemu swoje fantazje – mówi Łukasz. Tinder budzi zainteresowanie psychologów, socjologów, a nawet kulturoznawców. Pojawiają się takie określenia, jak fenomen, zjawisko czy narzędzie, które zrewolucjonizowało randkowanie. – Co to jest ten Tinder? Słyszałaś o tym? – zapytała mnie niedawno moja znajoma, która ma 62 lata. No cóż. Już niemal każdy o Tinderze słyszał, ale nie każdy go widział na własne oczy, czytaj: korzystał z niego. No właśnie, kto się już odważył?
    
Koronki dla młodszego

Marta, lat 45, projektantka wnętrz, mama trójki dzieci, mieszka w Warszawie. Rozpadła się na kawałki, kiedy mąż z dnia na dzień zostawił ją i związał się z koleżanką. Na początku zaczęła zajeżdżać się sportem, a potem w jej życiu pojawił się Tinder. Na założenie konta namówili ją przyjaciele – para, która poznała się na... Tinderze. Marta podała w profilu prawdziwy wiek, fałszywe imię, dodała artystyczne zdjęcie raperki Yolandi Visser z krwawiącym sercem. Przyjęła, że będzie umawiać się tylko z młodszymi mężczyznami, bo nie miała dotąd takich doświadczeń. Do kompletu dokupiła seksowną bieliznę. – Byłam nastawiona tylko na seks. Zero kawek, lunchów, kolacji i innych bzdur. Gdy ustawiłam suwak wieku mężczyzn na 25–35 lat, zaczęli zgłaszać się lawinowo – wspomina. Facet musiał być młody, błyskotliwy, ewidentnie przystojny i musiał umieć ją rozśmieszyć. – Nienawidzę nudziarzy, szkoda na nich czasu, nawet w łóżku, więc po powitaniu w stylu: „Hej, co słychać” albo „Ja Bydgoszcz, a ty?”, od razu usuwałam go z grona wybrańców – śmieje się Marta. Obrała najlepiej sprawdzającą się na Tinderze strategię ONS (z ang. one night stand). – Byłam oazą spokoju 
i pewności siebie, stałam się wręcz bezczelna – mówi Marta. Efekt? Nie mogła opędzić się od mężczyzn.

Co z tym seksem?
Tinder powstał siedem lat temu w USA jako narzędzie do szybkich, niezobowiązujących relacji. Był wzorowany na istniejącej już aplikacji Grindr, przeznaczonej dla homoseksualistów, biseksualistów i transseksualistów. Miała pomagać w nawiązywaniu kontaktów. Twórcy Tindera, Sean Rad i Justin Mateen, pomyśleli, że czas stworzyć coś podobnego dla osób heteroseksualnych. Szczególnie dla tych, które nie mają czasu lub ochoty na długie zaloty. I dla tych, którzy nie mają wielu okazji, by wychodzić z biura lub z domu. Twórcy Tindera założyli, że interfejs aplikacji musi przypominać grę w „hot or not” podczas przeglądania zdjęć i wybierania partnera/partnerki. Już samo przesuwanie palcem po ekranie setek zdjęć w prawo (jestem na tak) lub w lewo (jestem na nie) miało być ekscytujące. Użytkownik poczuł się jak w sklepie wypełnionym po brzegi towarem. „Nikt nie dołącza do Tindera, żeby znaleźć kogoś wyjątkowego. Chodzi o czystą zabawę. Nieważne, czy masz »match« (dopasowanie), bo już samo przesuwanie jest radością” – tłumaczył założenia Tindera w rozmowie z „Time’em” Sean Rad. Mówiąc to w 2014 roku, nie podejrzewał zapewne, że zabawa w przesuwanie twarzy odmieni oblicze randek na zawsze. Ostatnie dane pokazują, że ponad 50 milionów ludzi na świecie korzysta z aplikacji. „Tinder stał się tak popularny z uwagi na znaczne skrócenie czasu od poznania do tzw. konsumpcji. Inne serwisy oferują niby podobny sposób zawierania znajomości, ale trzeba się w nich bardziej postarać – opisać siebie, wypełnić ankietę, opłacić. Tinder daje możliwość poszukiwania partnera czy partnerki bez nadmiernego wysiłku, w każdym momencie i miejscu, nawet bez konieczności poprawiania fryzury” – mówi psycholożka i psychoterapeutka Magdalena Chorzewska. W Polsce aplikacja była, szczególnie na początku, postrzegana jak wirtualne biuro matrymonialne. Użytkownikom chodziło nie tylko o seks, ale o szukanie prawdziwej miłości. Wiele osób jednak się zawiodło. – Moi kochankowie mówili, że śmieszy ich to, że kobiety szukają w ten sposób męża. Myślę, że lgnęli do mnie tak chętnie, bo moim celem nie był ślub – mówi Marta. Z badań wynika, że ponad 40 proc. użytkowników Tindera jest w stałych związkach. Jeszcze kilka lat temu mężczyźni starali się to ukrywać. A dzisiaj? Często w opisie na profilu pojawia się komunikat wprost: „Nie szukam żony, bo jedną już mam” albo „Jeśli szukasz męża, przesuń w lewo”. Czy mężczyźni zrobili się bezczelni, czy normy obyczajowe tak bardzo się zmieniły? Wielu użytkowników Tindera pisze, że żyje w „otwartym związku”. Coś takiego bywało w modzie, ale do czasów Tindera chyba tylko w hippisowskiej komunie.

Taniec z duchami
Jeśli nie nabierzesz zdrowego dystansu do Tindera, czekają cię bolesne ciosy. – Kilka dni pisaliśmy do siebie, wydawało się, że rozumiemy się doskonale, a po wspólnie spędzonej nocy przepadł jak kamień w wodę – mówi Karolina. Jest singielką, ma 38 lat, pracuje w agencji PR, mieszka w Warszawie. Takich jak ona na Tinderze są tysiące. Świetnie wyglądają, robią karierę. Brakuje im tylko jednego – kogoś na stałe, drugiego człowieka. Słowo „miłość” z trudem przechodzi im przez gardło. Wolą mówić „bliskość”. – Tinder uzależnia. Po jednej porażce wylogowujesz się na chwilę, ale po kilku dniach wracasz w nadziei, że tym razem spotkasz kogoś wyjątkowego. I tak bez końca. Może mam pecha albo „szczęście” tylko do popieprzonych facetów? Większość tych, z którymi się spotkałam, to poranieni rozwodnicy albo frustraci, którzy nie wyrabiają się finansowo w życiu – dodaje Karolina. Wstydzi się troszkę tego, że jest na Tinderze. Bo kiedy przyznała się koleżankom, spojrzały jak na wariatkę: „Nie masz chyba problemu ze znalezieniem sobie chłopaka w realu?”. – Jest nawet takie powiedzenie: „Każda potwora...”. Skoro więc nie znalazła do tej pory nikogo, musi to oznaczać, że coś z nią nie tak. Szukanie kogoś na portalu randkowym czy w takiej aplikacji jak Tinder jest tylko potwierdzeniem tego i upadkiem, nawet we własnych oczach – mówi Magdalena Chorzewska. Ukrywając się z randkami z Tindera, Karolina czuje się tak, jakby prowadziła podwójne życie, mimo że przecież nie ma męża. Celowo umawia się nie w tej części miasta, w której mieszka, albo w miejscach, gdzie raczej nie spotka znajomych. Chętniej nawiązuje kontakty z mężczyznami spoza swojego środowiska, branży, a najlepiej, jeśli kandydaci są spoza Polski. Najważniejsze, żeby nie było żadnych „linków” w realu. Jednak w takim przypadku pojawia się niebezpieczna pułapka. Takiego kandydata nie sposób zweryfikować. Można mu wierzyć tylko na słowo. To idealne pole do działania dla oszustów, ukrywających się na Tinderze pod „fejkowymi” profilami. Znana jest sprawa „generałów armii amerykańskiej”, za których podają się internetowi przestępcy. Zabawę w uwodzenie na Tinderze prowadzą po to, by zakochane w nich kobiety szantażować i wyłudzać od nich pieniądze. Są też „fejkowi” użytkownicy mniejszego kalibru – mężczyźni, którzy znikają z dnia na dzień bez podania powodu. – Tinder przyczynił się do dosyć płytkiego traktowania znajomości lub szybkiego przeskakiwania z jednej do drugiej. Jednocześnie sprawił, że samotni użytkownicy, głodni bliskości, zbyt szybko angażują się w znajomość internetową, nadając jej duże znaczenie. Warto wspomnieć tu o zjawisku ghostingu, kiedy „ukochana” lub „ukochany” z Tindera nagle znikają. Często w moim gabinecie pojawiają się zagubione osoby, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, którzy po takiej relacji naprawdę cierpią – przyznaje Magdalena Chorzewska.

Mogę mieć wszystko
Przy temacie Tindera pojawia się także pojęcie sextingu. To wymiana materiałów o treści erotycznej (słów lub zdjęć) za pomocą komunikatorów. Tinder ma zablokowaną opcję przesyłania zdjęć podczas konwersacji w czasie rzeczywistym. Jednak to już norma, że tutaj łapiesz kontakt, a kontynuujesz konwersację na Messengerze czy WhatsAppie. „Czy możesz mi wysłać więcej swoich zdjęć?” – tak brzmi jedno z najczęstszych pytań użytkowników. W domyśle często chodzi o nagie zdjęcia. Dzięki nim można namalować w swojej wyobraźni obraz drugiej osoby. Zdjęcia mają też choć trochę pomóc w urealnieniu poznanej osoby. – W mediach społecznościowych nie poznaje się ludzi, ale ich cyfrowe reprezentacje – awatary, marki osobiste. To produkty z internetowych wystaw, które istnieją tylko w świecie wirtualnym. Awatary te pokazuje się z konkretnej i okrojonej strony, okrasza różnymi niezwykłymi historiami. W realu tymczasem widzimy całe spektrum zachowań danej osoby, czujemy jej emocje, wnioskujemy na podstawie faktów. Należy oddzielić świat fantazji i narracji od rzeczywistości – mówi psycholog i coach dr Mateusz Grzesiak. Potęga iluzji? Na pewno możliwość obcowania z ideałem, pozbawionym nieświeżego zapachu i cellulitu. „Spełniam swoje fantazje bez zbędnego wysiłku. Leżę na kanapie sam, a osiągam orgazm, jedynie patrząc na kobietę w swoim telefonie. To wygodne i bezpieczne uprawianie seksu, a właściwie masturbacja. Czy może być coś lepszego?” – pyta Łukasz. Ma 34 lata, jest menedżerem w dużej korporacji, częściej mieszka w hotelu niż we własnym domu. Rozwija równolegle kilka wirtualnych związków z kobietami poznanymi na Tinderze. Podczas służbowych podróży zagranicznych włącza aplikację, by upolować kogoś nowego. Kompletuje zestaw według klucza znanego z pornograficznego slangu. W kolekcji Łukasz ma wszystko, czego zapragnie: zarówno blond MILF-a (w slangu „atrakcyjna dojrzała”) z Brukseli, jak i czarnoskórą BBW z Londynu (w slangu „puszysta”). – Kobiety same chcą się pokazywać. Kiedyś to mężczyźni polowali na kobiety, a dzisiaj to my jesteśmy zwierzyną, którą łowią one. Czytałem, że na jednego faceta statystycznie przypadają cztery kobiety. Ludzie są zajęci, a sexting pozwala rozładować napięcie bez konsekwencji, jakie niesie z sobą związek. Tu nie ma rutyny w stylu: skocz do sklepu po chleb – mówi Łukasz. Zdaniem dr. Mateusza Grzesiaka masturbacja przed ekranem nie zastąpi spełnienia płynącego z intymnej relacji seksualnej, a lajk jest marną gratyfikacją w porównaniu do szczerego podziwu żywego człowieka. – Jest wiele badań pokazujących, że nadużywanie mediów społecznościowych prowadzi do depresji – dodaje. A w depresji nie ma siły ani na sexting, ani na seks na żywo. Ale uwaga, czasem dla ludzi pogrążonych w smutku odpowiedzią jest... Tinder. 

Jak minął dzień?
– Wielu użytkowników zagląda tam właśnie z powodu samotności. Ludzie poszukują kogoś, z kim będą mogli porozmawiać, kto ich zrozumie, wysłucha i zada zwykłe pytanie: „Jak ci minął dzień?”. Człowiek jest istotą społeczną i chce z kimś dzielić czas – mówi Magdalena Chorzewska. W dawnych czasach ludzie pisali do siebie listy, a dzisiaj wysyłają SMS-y. Jest duża grupa użytkowników Tindera, którym to wystarcza. Chcą poznać kogoś, przed kim się otworzą, wiedząc, że nigdy nie spotkają go w rzeczywistości. – Jestem otoczony ludźmi w pracy, a czuję się samotny. A ponieważ pracuję praktycznie non stop, to jak mam kogoś poznać? – pytał mnie Igor, którego poznałam kilka lat temu na Tinderze i pozostajemy do dziś w przyjaźni. Jak podsumował swoją przygodę z aplikacją randkową? To jest łut szczęścia. Nic więcej. Marta, o której pisałam na początku, na kolejnej z seksrandek spotkała młodszego o 12 lat Piotra. – Po trzech dniach skasowałam Tindera, bo poczułam, że kroi się coś grubego. Po sześciu dniach nasze dzieci się znały, a po dwóch tygodniach byliśmy zaręczeni. Piotr obezwładnił mnie fizycznie i emocjonalnie. Z nikim nigdy tak się nie czułam, nikt mnie tak nie kochał ani o mnie nie dbał. To miłość mojego życia – mówi Marta. Ślub wzięli po roku i czterech miesiącach od ich pierwszej seksrandki. Tak też bywa z Tinderem.

Tekst: Sylwia Borowska

Imiona bohaterów tekstu na ich prośbę zostały zmienione.