Reklama

Brzmi jak kolejne naciągane określenie z amerykańskich periodyków? A co, jeśli powiem Ci, że pewien Japończyk naprawdę poślubił fikcyjną postać? Fictoseksualność zaczyna być coraz popularniejsza — bo w życiu nie jest tak słodko jak w bajce.

Reklama

Zakochani w fikcji. Kim są fictoseksualni?

W świecie, w którym randki przez aplikacje, związki na odległość i AI-kochankowie stają się codziennością, coraz częściej mówi się o relacjach wymykających się tradycyjnym definicjom. Jednym z takich zjawisk jest fictoseksualność – orientacja, w której obiektem romantycznego lub seksualnego zainteresowania nie są realni ludzie, lecz... postaci fikcyjne. Choć dla postronnych może to wyglądać jak eskapizm albo młodzieńczy „crush”, fictoseksualność bywa stałym elementem tożsamości. Dla niektórych to wybór – bezpieczniejszy, pozbawiony lęku przed odrzuceniem czy toksycznymi relacjami. Dla innych – coś, czego nie potrafią (ani nie chcą) zmienić. Osoby fictoseksualne mogą być również aseksualne wobec ludzi, czyli nie odczuwać do nich pociągu fizycznego. Bywają też osoby, które łączą fictoseksualność z inną orientacją – np. są biseksualne w świecie rzeczywistym, ale zakochują się wyłącznie w fikcyjnych bohaterach. Czy fictoseksualność to znak naszych czasów? Coś w tym jest. Żyjemy w erze, w której rzeczywistość przenika się z wirtualnością, a nasze relacje nie muszą być ograniczone fizycznością. Kiedy sztuczna inteligencja potrafi prowadzić romantyczne rozmowy (i to jakie!), a VR pozwala na kontakt z cyfrowymi postaciami, granica między realnym a wyobrażonym staje się coraz bardziej płynna.

Reklama

Ciemna strona fictoromansu

Czerwona lampka powinna nam się zapalić, gdy w realu zaczynamy szukać odpowiedników bohaterów gorących romansów. Nie oszukujmy się — w książkach, które uwielbiają wysokie tony, rzadko kiedy obiekt westchnień jest typowym golden retrieverem. Częściej to figura charyzmatycznego, niedostępnego księcia, który broni się przed uczuciem rękami i nogami. Byłabym hipokrytką, gdybym nie przyznała, że sama długo, zapatrzona w Heathcliffa z Wichrowych wzgórz, nie podkochiwałam się w najgorszych bad boyach. Z perspektywy czasu oceniam swoje próby podboju tych narcyzów jako żenujące, ale przecież to właśnie literatura i współczesna kultura nas do tego tresują. Z jednej strony wiemy, że takie zachowanie jest szkodliwe. Z drugiej – nie przestajemy się nim fascynować. Zamiast widzieć w tych postaciach czarne charaktery, dostrzegamy „skrzywdzonych romantyków”. Zamiast ocenić ich toksyczność, tłumaczymy: „on po prostu kochał za mocno”.Dlaczego tak się dzieje? Bo od dziecka jesteśmy uczone, że prawdziwa miłość musi być trudna, bolesna, rozrywająca serce. Uczucie musi rodzić się w ogniach piekielnych, trzeba dla niego położyć życie na szali, i tak dalej (wybaczcie dramatyczne tony, ale o to w tym wszystkim z grubsza chodzi). Kończy się na tym, że w realu odrzucamy fajne osoby, bo nie dają nam tego emocjonalnego haju, który wylewa się z każdej strony romantycznej powieści. Co więc zrobić? Przyjrzeć się sobie. Zastanowić się, gdzie bije źródło tych toksycznych fascynacji. A potem oddzielić fikcję od rzeczywistości. Krakowskim targiem możemy kochać Chucka na niby, a naprawdę — kogoś, kto naprawdę jest wart naszych uczuć.

Reklama
Reklama
Reklama