Zacznę od pewnej deklaracji. Choćbym nie wiem jak się starała, nie jestem w stanie skrytykować niczego, co robią dwa zespoły – The Strokes i Arctic Monkeys. Tak już jest, dlatego recenzje albumów obu grup najzwyczajniej w świecie mi nie wychodzą. Bo choć czuję, że nie każda płyta zasługuje przecież na maksymalną ilość gwiazdek, wewnętrzny imperatyw nakazuje mi bronić jej za wszelką cenę. Nawet dziennikarskiego obiektywizmu. Nieprofesjonalnie? Być może. Ale mam na to sposób. Niezręczność w temacie szybko usprawiedliwiam sobie otwarciem ostatniego albumu Arctic Monkeys „Tranquility Base Hotel & Casino” z 2018 roku. W pierwszym utworze „Star Treatment” – i to w pierwszym wersie – Alex Turner, prywatnie oddany fan Strokesów, śpiewa „I just wanted to be one of the Strokes”. Chciałem być jednym ze Strokesów. Czy można oddać większy hołd idolom niż rozpoczynając takim wyznaniem płytę? Żeby nie było nieporozumień – nie jest to miłość jednostronna. Julian Casablancas to oddany fan chłopaków z Sheffield. Po tym, gdy usłyszał ich na pierwszych koncertach w 2006 roku, powiedział w jednym z wywiadów: „Słyszałem taki zespół. Nazywają się Arctic Monkeys. Są zaje***ci. Chyba aż za bardzo”. Gdy więc 18 lutego ukazał się klip promujący pierwszy singiel z pierwszej płyty Strokesów po siedmiu latach milczenia (z małym wyjątkiem na EP-kę wydaną w 2016 roku), zrozumiałam, że Strokesi właśnie puścili oko do utrzymanej w stylu lat 70. płyty Małp. No bo jak inaczej odczytać pierwsze zdanie: „Dropped down the lights, I'm sitting with you. Moscow, 1972”? „Bad Decisions”, bo taki tytuł nosi rzeczona piosenka, okazała się, mimo wszystko, być jednak dobrą decyzją na początek. Niby lata 70, ale tylko na poziomie tekstowym i wizualnym, bo przecież w warstwie muzycznej tak bardzo słychać tu lata 80. przemielone przez garażową stylistykę Strokesów. Nic dziwnego, w końcu przewodni motyw zapożyczony jest z „Dancing With Myself” Billy’ego Idola z roku 1981. To był ten moment, gdy zrozumiałam, że Strokesom znów chce się grać i być razem. A wpływy stylu new wave i post-punk u chłopaków słychać było od samego początku. Od początku, czyli odkąd?

NEW YORK, NEW YORK

Tego, dlaczego „The New Abnormal” był tak bardzo wyczekiwaną płytą tego roku (bo nawet nie półrocza, a tym bardziej nie kwartału czy miesiąca!) nie da się zrozumieć bez krótkiej opowieści o zespole.

Zaczęło się w Nowym Jorku – „betonowej dżungli”, jakby powiedział Jay-Z, albo „serca wszystkiego”, jak poetycko wyrażał się Frank Sinatra, który w swoim evergreenie „New York, New York” wyśpiewał jeszcze jedno ważne zdanie o tym mieście: „jeśli uda ci się tu, uda ci się wszędzie”. No to mamy lata 90. Pięciu chłopaków, 20-latków, którzy chcą grać. Wszyscy uprzywilejowani. Być może nie do końca szczęśliwi, mający swoje demony i rozterki, ale jednocześnie wokół sporo wsparcia. 

Strokesach mówi się często: bogate dzieciaki z Nowego Jorku, z postpunkowym zacięciem. To, że w 1998 roku postanowili założyć zespół, na którego nazwę przez długi czas nie mogli wpaść, nie było przypadkiem. Tak samo jak nie było przypadkiem nieformalne wybranie szefa zespołu – Juliana Casablancasa, który nie tylko pewnego wieczoru wpadł na pomysł nazwania się The Strokes, ale miał stać się autorem tekstów i muzyki do wszystkich numerów bandu, do których kredytów tylko od czasu do czasu dopuszczał pozostałych kolegów. 

Wszyscy pochodzili z dobrych domów, chodzili do prywatnych szkół – tam się poznali. Julian Casablancas jest synem założyciela agencji Elite Model Management, który „odkrył” m.in. Cindy Crawford czy Gisele Bündchen, oraz Jeanette Christiansen – duńskiej modelki znanej z okładek najlepszych magazynów modowych na świecie. Gdy miał 8 lat rodzice się rozstali, z ojcem kontakt miał średni. To ojczym, malarz Sam Adoquei przedstawił Julsowi muzykę The Doors i Boba Marleya – artystów, którzy obok Velvet Underground mieli mieć największy wpływ na przyszłą twórczość chłopaka. Casablancas chodził do nowojorskiego Lycée Français, gdzie poznał przyszłego basistę Strokesów, Nikolaia Frairure’a. Kolejny rok spędził w szkole z internatem w Szwajcarii. Tam z kolei zakumplował się z Albertem Hammondem Jr., synem tego Alberta Hammonda – piosenkarza i tekściarza, autora wielu hitów największych współczesnych artystów. Hammond urodził się i dorastał co prawda w Los Angeles, ale w 98 roku wyjechał do Nowego Jorku, by zacząć studia na Tish School of the Arts. Po powrocie Juliana ze Szwajcarii do domu, nawiązały się kolejne znajomości – tym razem z Nickiem Valensim i Fabrizio Morettim – w Dwight School. Ten pierwszy ma korzenie francusko-tunezyjskie, a na gitarze zaczął grać już w wieku 5 lat. Moretti narodził się z matki Brazylijki i ojca Włocha w malowniczym Rio de Janeiro. W Nowym Jorku, z rodziną, wylądował w wieku lat 3. Chłopcy szanowali nowojorską bohemę, szukali prawdy w cukierkowym popie zalewającym przemysł muzyczny, kochali luzackie życie, metropolię, w której mogli odkrywać kim są. 

Jaki był wtedy Nowy Jork? Łaknący. Szybki. Pulsujący. Artystyczny. Coraz więcej zespołów chciało zrobić coś, o czym to miasto zapomniało – wskrzesić punkowego ducha. Interpol już działał, za chwilę miał powstać zespół Yeah Yeah Yeahs. Lizzy Goodman, dziennikarka i autorka bestsellerowej książki „Meet me in the bathroom” (będącej zapisem setek godzin rozmów z muzykami, managerami, dziennikarzami, blogerami – a to wszystko w związku ze zmartwychwsta-niem nowojorskiej sceny rockowej w pierwszej dekadzie XXI wieku) mówi, że „to ostatnia generacja młodych ludzi wolnych od ciągłego dokumentowania każdej rzeczy w mediach społecznościowych.

Nie zdajemy sobie sprawy, jaką wolność dawał brak potrzeby opowiadania na Instagramie o całym dniu, który przeżyliśmy. Mówienie o brzydocie i związany z tym brak obaw i hamulców był oczyszczający. To było cool.

Goodman jest przyjaciółką Nicka Valensiego. Poznali się, gdy byli jeszcze nastolatkami. Razem chodzili do małych, dusznych klubów z tragicznymi toaletami, w których zazwyczaj… wszyscy się spotykali. To w tych klubach grano najlepszą muzykę – w Squeezebox, Tiswas, Motherfucker… Do tego ciśnienie, przeciwieństwa, sprzeczności – tym oddychał młody Nowy Jork. 

Strokesi w tym czasie byli jak zwierciadło odbijające największe legendy: Velvet Underground, Television, Blondie. Biegali po ulicach, tłukli szklanki, łamali serca. Obijali się na East Village. I grali. Udało im się napisać kilka piosenek, w tym kultową dziś, szarpaną i dziką „Last night”. I rozesłali je do wielu wytwórni, w tym brytyjskiej Rough Trade Records. Magazyn „NME” wypuścił kilka piosenek w formie mp3 na swojej stronie i… wytwórnie oszalały. Pierwszy raz od lat miały się o kogo starać. Szło nowe. 

ŚWIAT SIĘ ZATRZYMAŁ

Kto by się spodziewał, że muzyka Strokesów zawsze będzie usadowiona w kontekście wydarzeń zmieniających… świat. Tak było w 2001 roku – roku ich debiutu. Tak jest dzisiaj – w momencie wielkiego powrotu. 19 lat temu runęły wieże World Trade Center, co zmieniło bieg historii. Dzisiaj niewidoczny wróg globalnie zbiera śmiertelne żniwo. Jak to się dzieje, że dokładnie w tych momentach historii aktywizują się chłopcy?

30 lipca 2001 roku – od rana w sklepach prezentowana jest już płyta „Is this it”. Dziesięć lat później miało się okazać – najważniejsza płyta pierwszej dekady XXI wieku. Jak na 20-latków to wielka rzecz – tak wielka, że aż nie do ogarnięcia. A na pewno nie na trzeźwo, czemu członkowie bandu dawali upust w wywiadach tłumaczyli, że „chcieli brać heroinę odkąd skończyli 14 lat”. Narkotyki to jedno, pijaństwo drugie. Wszyscy brali, ale to o zdrowie Hammonda Jr. troszczył się najbardziej Casablancas. Choć on znowu pił. Do historii przeszły jego wywiady, których obawiali się nawet najwytrawniejsi dziennikarze. Julian albo rzucał w nich mięsem i wychodził, albo wskakiwał na kolana i obcałowywał. Rock’n’roll? Na całego. 

Sława przyszła szybko. Szczególnie w Europie, gdzie młodzież Strokesów zaczęła traktować jak bogów. A każde słowo Casablancasa chłonęła jak Pismo Święte. Głos pokolenia – to być może za dużo powiedziane. A może wcale nie? Może w tym tkwiła siła. Młodzi ludzie szukali prawdy, nie dawali się już nabierać na łóżkowe protesty, jak ten Johna Lennona i Yoko Ono, przerywany na czas zmiany pościeli przez hotelową pokojówkę. Julian nie pisał o wzniosłych, filozoficznych sprawach. Nie musiał. 20-latków trapią inne problemy – dziewczyny, miłość w różnej formie lub jej brak, otaczający świat, polityka, kryzys tożsamości. Od tego czasu rozkminy tylko się pogłębiały. Wtedy powstał „New York City Cops”. A czym innym jest ta piosenka – w której Casablancas charakterystycznie dla siebie wykrzykuje „New York City cops, but they ain't too smart” – jeśli nie manifestem? 

Radość debiutanta 9 września 2001 roku zgasił atak terrorystyczny. Trudny to czas, jeśli pierwszą płytą w życiu cieszysz się dokładnie półtora miesiąca. I nagle trzeba znaleźć nowy język, skoro cały świat przyjmuje nową narrację. Goodman twierdzi, że „zespoły tworzone przez te dzieciaki już na początku swojej drogi zrozumiały dramat istnienia, tego, że umrą nie tylko oni, ale wszyscy wokół nich, a miasto w każdej chwili może zostać zmiecione z powierzchni”. Jeśli miała być to przyspieszona nauka dojrzewania, to chłopcy trochę zdali egzamin, a trochę go nie zdali. Ale, jak mawiał amerykański poeta Robert Frost: „w trzech słowach mogę podsumować wszystko, czego nauczyłem się o życiu: toczy się dalej”. Tak też było w ich przypadku. Ale co to za życie, skoro myśli krążą wokół destrukcji? Każdy miły moment mógł być tym ostatnim. Do tego ciśnienie pompowane oczekiwaniami – a te były duże – Strokesów traktowano jako tych, którzy mieli resuscytować rockową nowojorską scenę. Za jaką cenę? Sławy, która nie była tym, czego się spod-ziewali. Narkotyków, które były wszędzie. Depresji, którą ciągnął za sobą sukces. Używki pozwalały ją zagłuszyć. Na początku lat 2000. wszystko działo się zbyt szybko.

I ta młodzieńcza naiwność… W książce „Meet me in the bathroom” (tytuł ten to również piosenka The Strokes) jeden z dziennikarzy wspomina, że gdy chłopcy po raz pierwszy odwiedzili Londyn, jeden z nich miał numer swojej mamy – albo managera – przypięty do środkowej kieszeni w kurtce. Na wypadek, gdyby się zgubił.

PALI SIĘ!

„Room on Fire”, drugi album grupy wydany w 2003 roku przyniósł kolejne hity. Był świetny, tak samo świeży, z wielką energią, choć niektórzy narzekali. Hammond Jr. w „Meet me in the bathroom” komentuje to tak: „Ludzie gadali, że brzmimy jak na pierwszym albumie. A gdy wydaliśmy trzeci, zarzucali że nie brzmimy już tak, jak na drugim”. No właśnie, Strokesi, a szczególnie Casa-blancas, niepotrzebnie słuchali innych i przejmowali się ich opiniami. 

Moby porównał ich nawet do The Stooges, którzy stali się legendą, choć porażającej ilości płyt nie sprzedali. To samo Strokesi. Oni rządzili undergroundem – prawdziwym, trwałym, do którego wstępu nie mieli ani The Killers ani Kings of Leon. Potem nagrali „First Impressions on Earth”. Wciąż zgarniali nagrody dla najlepszego zespołu roku, wyprzedawali kolejne koncerty. Ale nie dogadywali się. Ilość używek i zmęczenia narastała. Na scenę wychodzili nietrzeźwi, to nie były dobre koncerty. Choć bywały też dobre. Za to publiczność dopisywała zawsze – wśród bywalców Alexa Chung, Kate Moss, Winona Ryder, bracia Gallagher, Pete Doherty czy Courtney Love. Ta ostatnia nawet napisała piosenkę „But Julian, I’m a little bit older than you”. Ciekawe…

Zawiesili zespół. Hibernacja, jak sami nazwali to na swoim MySpace. Wrócili z „Angles”, albumem powstającym w mękach. Odwyki, własne sprawy. Strokesi byli osobno, ale nie razem. Od tego momentu chłopcy żyli w sercach fanów, we własnych projektach – w końcu każdy zajął się czymś swoim – Moretti sztuką, Casablancas zespołem The Voidz, Hammond Jr. swoimi płytami, które dawały mu w końcu przyjemność. Każdy też układał swoje życie prywatne. A w nim chłopaki byli naprawdę uporządkowani. Niemal wszyscy w związkach małżeńskich. Albert ożenił się z Justyną Sroką – dziś panią Hammond Jr., Casablancas właśnie zakończył swoje 14-letnie małżeństwo z Juliet Roslin, Valensi jest nadal szczęśliwie żonaty z Amandą de Cadenet, Fraiture z Iloną Jankovich. Tylko Moretti jeszcze się nie ustatkował. 

Przyszedł 2013 rok, a na rynku pojawił się album „Comedown Machine”. Ta płyta też rodziła się w bólach. Czuli to wszyscy, i fani, i krytycy, i muzycy. Ci ostatni odmówili też działań pro-mocyjnych – żadnych wywiadów, mini koncertów telewizyjnych. Zniknęli.

Co się wydarzyło? Każdemu posmakowało własne życie (Casablancas zaprojektował nawet rower elektryczny, który zgłosił do urzędu patentowego!). Dojrzewali do pewnych rzeczy, sytuacji – w końcu między 20 a 30 rokiem życia percepcja diametralnie się zmienia. Ich pierwotny plan, jak kiedyś zdradził Moretti, był taki: stworzyć kapelę, a potem lokalną scenę, gdzie mogli grać koncert, umawiać się ze znajomymi i iść na kolejny gig, bo w klubie obok grali akurat znajomi. Nie udało się. W tym czasie zespoły w Nowym Jorku bardzo ze sobą rywalizowały. Zmęczenie zdaje się być wiarygodną wymówką. Ale na szczęście każda wymówka się kiedyś nudzi. I zaczyna się nowe. 

DOROŚLI ROZMAWIAJĄ

To, że coś się święci, wiedzieli wszyscy, gdy Strokesi zaczęli serię występów na ubiegłorocznych festiwalach muzycznych, m.in. na Bilbao BBK czy Open’er. Takie występy to zbyt poważna sprawa, żeby nie miała prowadzić do czegoś większego. Szczególnie, że o każdym kolejnym show trąbiły największe media na świecie. Po koncertach te same media komentowały udane występy i stawiały dwa pytania: kiedy nowa płyta? I czy Strokesi na pewno sobie poradzą?

16 kwietnia 2020. The Strokes wypuścili szósty album studyjny, siedem lat po ostatnim „Comedown Machine”. „The New Abnormal” – dojrzały, mądry, trochę niegrzeczny i dziki, bardzo retrospektywny, w warstwie tekstowej i muzycznej podróżujący z przeszłości w teraźniejszość i przyszłość. I ta nostalgia lat 80. w każdej piosence i głosie Casablancasa. I tu robi się wyjątkowo ciekawie, bo Julian raz krzyczy, raz uspokaja, a innym razem wchodzi bardzo wysoko, śpiewa fal-setem. Zaczyna się już na początku, w otwierającym utworze „The Adults Are Talking”, a potem w refrenie utworu „Selfless”. Jednej z najpiękniejszych piosenek o miłości, jakie słyszałam. Przepraszający, pociągający Casablancas śpiewa: „Time we lost, that’s all my fault, Please don’t be long, "Cause I want your love, I don’t have love, Without your arm, Life is too short, But I will live for you”. Jeśli spodziewacie się słodkiej ballady, to jest, ale zmienia się w drugiej części – wychodzą Strokesi, jakich chcemy, jakich znamy. I szczerze? Gdyby ktoś mi się tą piosenką oświadczył, nie czekałabym ani sekundy, żeby przyjąć absztyfikanta.

Lata 80. wyraźnie słychać już w trzecim utworze (z dziewięciu). „Brooklyn Bridge to Chorus” pyta, gdzie podziały się te wszystkie zespoły z lat 80. i pyta dosłownie – szczególnie w warstwie muzycznej. Nie ma tu pomyłek, bo ta dekada, w delikatniejszym wydaniu, wraca w „Eternal Summer”. Znów tęsknota za przeszłością? Raczej niepokój o przyszłość i klimat: „Summer is coming, won’t go away” to mroczna przepowiednia (z którą sami się zresztą obecnie borykamy), niekoniecznie romantyczny, nastoletni, kolonijny wieczór z dziewczyną, której obiecuje się, że to lato będzie trwało wiecznie. Nie ma tak, pamiętajmy, mówimy o rock’n’rollowych chłopakach z The Strokes. Oni się w takie rzeczy nie bawią. A jeśli już obiecują, to z pewnością nie na zawsze. I jeszcze jedno – jeśli w tym kawałku usłyszycie coś z Talking Heads, to będziecie mieli rację. Trochę ich tu jest.
W końcu musiał nadejść ten moment, dla mnie na płycie kulminacyjny, ale w zaskakujący sposób, bo pozbawiony… perkusji. Strokesi bez perkusji? Moretti odpoczywa? Też zaczęłam się zastanawiać, ale nie trwało to długo, bo po niecałej minucie „At the Door” łzy same leciały mi po policzkach. Dostałam tu wszystko: mroczny, niewygodny i mocny syntezator, do tego głos Julesa na poruszających wibracjach i oldschoolowy teledysk w 2D, przypominający trochę He-Mana z lat mojego dzieciństwa. Tego samego dzieciństwa, co chłopaków. W kontekście słów: „use me like an oar, and get yourself to shore” robi się niebezpiecznie emocjonalnie. To są nowi Strokesi. 40-letni. Doświadczeni. I pogodzeni ze sobą. Trochę mniej z rzeczywistością. 

Na „The New Abnormal” jest dużo wolniej niż na pierwszych płytach. To subtelny, bardzo mądry i równie świadomy album. Jest tu trochę duchów Cars, wspomnianego Billy’ego Idola, Toma Petty’ego & The Heartbreakers. Jest vintage, przestrzeń na perkusję, bas i gitarę – wielka świadomość, muzyczna rozmowa, czystość. Są też sprawy klimatyczne, psychoanalityczne, związki, zwątpienie i polityka. Casablancas polityką interesuje się żywo (wystarczy wspomnieć niedawny występ Strokesów na wiecu Berniego Sandersa i wyprowadzenie Casablancasa przez policję w rytmie niepoprawnego hitu „New York City Cops”), w wywiadach zarzucając ludziom brak zainteresow-ania, z winy którego po władzę sięgają ci, którzy nigdy jej dzierżyć nie powinni. Dlatego dzisiaj tę płytę dobrze odczytywać na kilku poziomach. Nie wspominając o tym niezwykłym – bo już nie wierzę, że przypadkowym – zrządzeniu losu, które Strokesów pakuje z ich muzycznymi opowieściami w najtrudniejsze momenty historii.
Tak ważna, jak muzyka, jest okładka albumu „The New Abnormal”, którą zdobi obraz nowojorskiego neoekspresjonisty Jeana-Michela Basquiata „Bird on Money” z 1981 roku.

mat. prasowe

Był to ukłon wobec Charliego Parkera, jednego z najwybitniejszych jazzmanów w historii. Basquiata ze Strokesami łączy wiele. Po pierwsze lata 80. Po drugie, malarz sam założył zespół Gray (nazwa pochodzi od „Anatomii Gray’a), w którym grał m.in. Vincent Gallo. Kochał Nowy Jork i tworzył jego bohemę, którą chłopcy reaktywowali na początku XXI wieku. W końcu oddawał się używkom, podobnie jak oni. I stał się symbolem miasta. Zupełnie jak Strokesi. 

„Nowi” The Strokes wcale nie są tacy nowi. Są tymi samymi chłopakami, których poz-naliśmy 19 lat temu i którzy zaczęli nowojorską rewolucję, wkraczając w XXI wiek jako największy zespół rockowy, nadzieja jutra. Tylko poważniejszymi. Po premierze pierwszej płyty „Is This It” Julian Casablancas mówił, że „chcieli brzmieć jak zespół z przeszłości, który udał się w podróż do przyszłości, żeby nagrać płytę”. Albumem „The New Abnormal” udali się w tę samą podróż. Ale tym razem chłonąc krajobraz czulej i dojrzalej.