Przyznam, że czasem chciałabym mieć żonę. Taką z klasycznego już eseju „Dlaczego chcę mieć żonę” opublikowanego w założonym przez słynną feministkę Glorię Steinem w 1971 roku czasopiśmie „Ms.”. Jej rolę ilustrowała okładka – była na niej ciężarna kobieta o ośmiu rękach, w których trzymała m.in. patelnię, ścierkę do kurzu i kierownicę. Ta potrzeba włącza mi się najczęściej wtedy, gdy nadciąga chwila oddania tekstu albo książki. Jednocześnie kiedy ostatnio przyjaciółka mi oznajmiła, że chce być po prostu żoną i matką, wpadłam w osłupienie i w popłochu spojrzałam za okno, obawiając się, że znajdę tam nie Warszawę, lecz wiktoriańską Anglię.

Nie kwestionuję tradycyjnych potrzeb, ale bycie żoną bywa problematyczne – oto prawda płynąca z badań. „Jeśli jesteś mężczyzną, prawdopodobnie powinieneś wziąć ślub. Jeżeli jesteś kobietą, nie rób tego” – tak swoje niedawne analizy podsumowuje Paul Dolan, naukowiec behawioralny z London School of Economics. Udowadnia on, że dzięki małżeństwu mężczyźni podejmują mniej ryzyka i cieszą się lepszym zdrowiem. Za to zapracowane i zestresowane żony są bardziej narażone na choroby.

Po co być żoną dziś

Świetna książka amerykańskiej badaczki Marilyn Yalom „Historia żony”, wydana przez wydawnictwo Aletheia, pokazuje, że kiedyś wszystko było jasne – kobiety nie były wolne. Dzięki małżeństwu zyskiwały status społeczny, bezpieczeństwo ekonomiczne i możliwość wychowywania dzieci w stabilnym środowisku. Musiały jednak płacić za to wszystko wielką cenę, będąc całkowicie podporządkowane mężom – a brytyjskie prawo zwyczajowe jeszcze do XIX wieku zakładało, że mąż może bić swoją żonę rózgą (doceńmy miłosierdzie: nie grubszą niż jego kciuk).

Wtedy nie było wyboru, ale po co być żoną dziś? Skoro można samej się utrzymać, uprawiać seks, nie mając męża i w pojedynkę mieć dzieci? Osobiście trudno mi się wypowiadać. Moje doświadczenie w byciu żoną było tak krótkie, że papier tego nie uniesie. Przemilczę je więc. Ciekawa jestem jednak zdania innych kobiet.

Reżyserka teatralna Agnieszka Glińska, mimo długich związków na koncie i dwójki dzieci, ślubu nigdy nie wzięła. – Gdzieś tam w środku po prostu nie chcę – tłumaczy. – Nie chcę mówić „mój mąż”, słyszeć o sobie „moja żona” . Nie lubię tego zawłaszczenia, mam ogromną potrzebę niezależności i poszanowanie dla niezależności partnera. Nie umiałabym tego połączyć z zaimkiem „mój”.

Zróbmy to po naszemu

Dodaje, że wierzy w bliskość, w głęboką międzyludzką relację, przyjaźń i długoletnią więź. – Moi rodzice są małżeństwem od 52 lat. Myślę, że można dzielić dobre i złe chwile, liczyć na siebie nawzajem, wspierać przez całe dorosłe życie. Nie potrzeba mi do tego żadnej legalizacji.

Inaczej na sprawy patrzy pisarka Gaja Grzegorzewska, która niedawno, po siedmiu latach związku, wzięła ślub ze swoim partnerem, Łukaszem. – Miałam taką potrzebę, żeby wyraźnie odróżnić ten związek od poprzednich. Łukasz nie był moim kolejnym chłopakiem, tylko kimś więcej, najważniejszą osobą w życiu. On czuł podobnie. Wszystko zorganizowaliśmy w trzy miesiące. W Krakowie nie było miejsc, więc ślub wzięliśmy w ratuszu w Strumieniu. Wesele odbyło się tydzień później w Krakowie na barce na Wiśle. Z pomocą przyjaciół urządziliśmy alternatywną ceremonię, podczas której znajomy przebrany za kapitana udzielił nam ślubu jeszcze raz. To było super, od początku do końca nasze.

Dodaje, że była ciekawa, czy po ślubie coś się zmieni w postrzeganiu samych siebie. Ale nic takiego się nie stało. – Czasem mówimy do siebie „mężu” czy „żono”, bo nas to bawi.

Symulujcie spazm rozkoszy

Kiedyś jednak po ślubie zmieniało się wszystko. „Mąż i żona są jedną osobą, a tą osobą jest mąż” – w tym ponurym stwierdzeniu przez długie lata kryła się prawda o prawnym statusie żony. Była ona własnością męża. Opiekę nad dziećmi po rozwodzie przejmował mąż, nawet jeśli był agresorem lub cudzołożnikiem. XIX-wieczne podręczniki prześcigały się w poradach, jak utrzymać go przy sobie: „Podporządkujcie się potrzebom waszego męża… przymuście się do zaspokojenia go, udawajcie i symulujcie spazm rozkoszy” – głosił tekst napisany przez Francuza Auguste’a Debaya.

„Przede wszystkim jesteś żoną i matką” – mówi Helmer do Nory w dramacie Ibsena „Dom lalki”. Ona odpowiada: „Myślę, że przede wszystkim jestem człowiekiem, tak samo jak ty, a w każdym razie powinnam próbować nim być”. Kiedy w 1879 roku wystawiono tę sztukę, wywołała skandal. A jednak coraz więcej kobiet chciało być jak Nora. W XIX wieku wywalczyły sobie prawo do edukacji i wreszcie mogły komunikować się z mężczyznami na zasadzie równości intelektualnej, a także – niebawem – przynosić do domu wypłaty. Nagrodzona Pulitzerem amerykańska dziennikarka Susan Faludi znalazła pewną prawidłowość: „Im więcej zarabia kobieta, tym mniej pragnie ślubu”.

Niech sobie radzi sam

Liczba małżeństw zawieranych w Polsce, według danych GUS, spada – tuż po przemianach ustrojowych było to około 250 tysięcy, a w 2018 roku już tylko około 190 tysięcy (z czego jedna trzecia się rozpadła). Badania CBOS pokazują natomiast, że rośnie akceptacja dla konkubinatów.

Kończy się też, miejmy nadzieję, instytucja „żony trwającej przy swoim mężczyźnie”. Jeszcze jakiś czas temu wybierały ją nawet świetnie wykształcone, superinteligentne kobiety. Doskonale pokazuje to historia Hillary Clinton. W czasie rozpętanej w latach 90. afery rozporkowej stanęła murem za mężem, Billem Clintonem. Czasy akcji #MeToo spowodowały, że kobiety poszły o krok dalej – Georgina Chapman opuściła Harveya Weinsteina, gdy wiele aktorek w 2017 roku oskarżyło go o molestowanie seksualne.

U boku Artysty

Te zmiany wyraźnie widać w przypadku mitycznej wręcz roli żony artysty. W moim wywiadzie rzece z Manuelą Gretkowską ta pastwiła się nad kobietami pielęgnującymi zalkoholizowanych Ziutków, którzy w zamian mogli je uwiecznić w swoim dziele. Często nawet te, które były doskonale wykształcone, usuwały się w cień, by to ich mężowie mogli tworzyć. Dobrze pokazuje to książka „Dzisiaj rozmawiamy o pani” Agnieszki Nabrdalik, w której o swoim poświęceniu dla męża opowiadają m.in. żony Ryszarda Kapuścińskiego i Wiesława Myśliwskiego.

Dziś taka postawa odchodzi do lamusa. Kobiety i mężczyźni z twórczych małżeństw – jak Roma Gąsiorowska i Michał Żurawski – idą łeb w łeb. I coraz częściej panie w takich związkach rezygnują z bycia żoną. – Jesteśmy razem 18 lat i ślub nigdy nie chodził nam po głowie. Nie mieliśmy nawet czasu na takie rzeczy, bo oboje jesteśmy hiperaktywni – tłumaczy Maria Strzelecka, doktor nauk plastycznych i autorka książki „Beskid bez kitu”, partnerka reżysera Xawerego Żuławskiego. – Kiedy byłam młodsza, myślałam o ślubie jedynie w kategorii kontestacji, że mogę to zrobić, ale z białym irokezem na głowie i w białych martensach. Jak się jest młodym, to ma się takie teatralne pomysły.

Nadchodzi nowa żona

Nie chodzi o to, by negować instytucję małżeństwa. Raczej o to, by ułożyć ją tak, by była korzystna dla obu stron, o ile te odczuwają potrzebę legalizacji związku. Jak reżyserka Maria Sadowska, która po wielu latach życia ze swoim partnerem na kocią łapę i narodzinach dwójki dzieci wzięła ślub. Tradycyjny, kościelny. – Podobało mi się, że Adrian się oświadczył. Małżeństwo nie oznacza dla mnie rezygnacji z wolności. Nie uznaję patriarchalnych zasad. Kiedy robiłam film „Sztuka kochania”, Adrian przejął obowiązki domowe, teraz, kiedy on nagrywa płytę, zrobiłam to ja. Do dziś lubię też załatwić nianię i wyjść się zabawić – opowiada.

 – Mam świadomość, że jestem uprzywilejowana – mówi Agnieszka Glińska. – Znam i rozumiem osoby, dla których to jest niezwykle ważne, by wziąć ślub i żyć jako małżeństwo, a nie mogą tego zrobić. Jestem sojuszniczką osób LGBT i chcę żyć w świecie, w którym każdy człowiek może wybrać, czy chce być sam, czy w związku, nieformalnym, formalnym, partnerskim, czy małżeńskim.

Żona to już nie „mała kobietka”, lecz świadoma, niezależna, pewna siebie partnerka, równa intelektualnie mężczyźnie. Kto wie, może żony na własnej skórze przekonają się jeszcze, czym jest doskonała miłość w ujęciu Marka Twaina. A twierdził on, że jest nią małżeństwo trwające przynajmniej ćwierć wieku.

 

Tekst: Patrycja Pustkowiak