Mieli rację. Teraz niby możemy z niego wyjść, tylko okazji do strojenia się brak. Póki co krucho z przyjęciami, teatrami, podróżami w dobrym guście czy - a niechby - weselami w guście złym. Bo nawet jeśli rząd na nie pozwala, to rozsądek mówi: stop. I tak na całym globie, ku rozpaczy fashionistów. 

Billy Porter, na przykład, rozżalony odwołaniem dorocznej Met Gali, zaapelował, by słynne kreacje z tej imprezy odtwarzać w domowych warunkach. Instagramowe wyzwanie #metgalachallenge cieszyło się jednak umiarkowaną popularnością.  W sumie nic dziwnego, zważywszy, że dla wielu prawdziwym wyzwaniem było ubrać się jakkolwiek. Choćby do zdalnej pracy. Media w USA obiegł list, jaki sędzia Dennis Bailey z 17 okręgu Florydy wysłał do podległych mu pracowników. Napomknął w nim, by zachowali choć resztki klasy, tj. garderoby. Zdarzało się bowiem, że prawnicy zasiadali do wideokonferencji z nagim torsem. Pewna pani adwokat zaś w ogóle nie zasiadła: broniąc swojego klienta przewalała się po łóżku, w pościeli. Wobec takiego obrotu spraw nie zaskakiwał tytuł jednego z artykułów „Wall Street Journal”: „Jak wyglądać profesjonalnie, przynajmniej od pasa w górę?”. Dziś, kiedy krajem wstrząsają antyrasistowskie protesty, do etykiety tym bardziej nikt nie ma tam głowy.

Dress code i elegancja przestały jednak zajmować także Polaków. Zainteresowanie tymi hasłami w sieci, jeśli zerknąć w google analytics, spadło u nas w ciągu ostatnich miesięcy o 77 procent. W sklepach - podobnie. Według danych bankowych, w pierwszych tygodniach pandemii sprzedaż ubrań zamarła, pikując o 90 procent. W kolejnych podniosła się, ale do poziomu połowy tego co zwykle. I szacuje się, że w przypadku wielu marek właśnie na nim osiądzie co najmniej do końca roku.

Tu też nie jesteśmy sami. W Wielkiej Brytanii ubrania znalazły o 35 proc. nabywców mniej, w Stanach Zjednoczonych - o 50 proc. A to, co się sprzedaje, trudno nazwać szykownym. Publikująca zestawienia najbardziej pożądanych dóbr platforma Lyst zanotowała nagły apetyt konsumentów na bluzy, szorty, dresy. Wśród najgorętszych marek? Wygodny Nike. W Zalando bestsellerem w dziale butów stały się kapcie.
Skoro nie stroimy się, to może przynajmniej dbamy o urodę? Nic z tego. W Ameryce Procter & Gamble zauważył wyraźne spadki w segmencie beauty. We Francji agencja Nielsen zanotowała tąpnięcie w szamponach, kremach i, cóż, dezodorantach. W Polsce zaś kupiliśmy o jedną trzecią mniej perfum i mniej produktów do makijażu. Ale po co komu makijaż, skoro nadal w wielu miejscach trzeba nosić maski, a te - bywa - rozcierają pomadki, naruszają podkład i róż?

Przymusowa samoizolacja rozleniwiła nas na dobre. Czy oznacza to, że elegancja nie przetrwa? 

- Nawet nie wiem, co w tych czasach oznacza elegancja - wzdycha Gosia Baczyńska. Fakt. „Dobry smak w ubiorze i wytworność w sposobie bycia”, cytując za słownikiem PWN-u, nie od dziś są relatywne. Piękno - zwłaszcza w modzie - może wydawać się banalne, a dobry smak mieć koszulka DHL, od której swoją kontrrewolucję zaczęło Vetements. A koła przecież nie wymyśliło. 
-Dziś o elegancji nie decyduje fason czy typ ubrania tylko stylizacja.  Te same części garderoby można różnie łączyć i tworzyć stroje casualowe, robocze czy właśnie eleganckie stylizacje - uważa Baczyńska. Elegancja wynika zatem z intencji; zgodnie z drugą definicją tego pojęcia, czyli stosownością stroju do okazji. 

Stąd wpisuje się w nią też pewna doza klasyki. Tyle że obecnie do jej rangi urasta na przykład denim. - Po miesiącach pracy w domu, spędzonych w wygodnych swetrach i dresach, gdy w końcu zakładasz dżinsy i koszulę, to myślisz sobie: „O! Wystroiłam się!” - zauważa Dorota Williams. Jak mówi, od dawna nie ma jednego określonego kanonu stylu, wokół którego powinniśmy się obracać. - Tak jak nie ma must-have. Ja nie muszę mieć dziś żadnej sukienki, a jeśli muszę, to taką jaką ja chcę. Nikt mi jej już nie narzuci -  odgraża się stylistka.

Tym bardziej nikt już nie narzuci formalnej elegancji. Od niej zaczęliśmy odchodzić na długo przed pandemią. Rok temu, wg badań Ariadny, zaledwie co siódma Polka starała się ubierać elegancko na co dzień, dla przyjemności. Mniej niż co trzecia pani prezes zakładała do pracy żakiet czy garsonkę. Kobiety na kierowniczych stanowiskach przestały podkreślać swoją pozycję strojem.

- Elegancja w galowej formie, jak było to do tej pory, traci rację bytu - potwierdza Iwona Kossmann, prezeska Deni Cler. W stroju wizytowym, jak mówi, kobiety potrzebują już sukienek koktajlowych: prostych w formie, ale z designerskim detalem. - Te wygodne, praktyczne, ze streczem, wybierane są częściej niż z samej wełny, bo kobiety chcą się dobrze w nich czuć - mówi Kossmann.

A czuć się dobrze, znaczy czuć się wygodnie. Najprościej mówiąc, przestaliśmy nosić się formalnie, bo zmienił się nasz styl życia. Jesteśmy bardziej aktywni, ćwiczymy, uprawiamy sport. Do przodu poszła technologia; dziś nie czujemy na nogach butów, kiedyś nie czuliśmy nóg. Górę nad konwenansami wziął pragmatyzm. Wymagającą specjalnego traktowania garderobę - prasowania, pastowania, chemicznego czyszczenia - zamieniliśmy na rzeczy prostsze w obsłudze. Mniej formalne, a bardziej bezpośrednie stały się też relacje międzyludzkie. Formalny ubiór przestał do nich pasować.

Do tego elegancji przestano wymagać w pracy. U mężczyzn stało się to szybciej. W latach 90. garnitury - początkowo w jednym dniu w tygodniu - zdjął im casual friday, dekadę później dzieła dokonała kultura startup-ów i wolnych zawodów. Stopniowo zaczęła przenikać do korporacji, w których przestano czepiać się dżinsów, golfów czy szarych bluz. Wierzono, że to w nich pojawi się w firmie kolejny Bezos, Zuckerberg czy Jobs. 

Kobiety te zmiany do tej pory omijały. Fetysz wymyślonego w latach 80. i uznawanego za szczyt elegancji power suit dobiegł jednak końca. Owszem, na wybiegach ostatnich sezonów pokazano garnitury, ale - na przykład - z bermudami czy szortami. Daleko im więc do tych, które upodabniały damską sylwetkę do męskiej. A wydawało się, że tylko tak kobiety mogą wyglądać profesjonalnie. Z czasem jednak firmy i instytucje skupiły się na wynikach i na dress code machnęły ręką. Gdy pogoda pozwalała rezygnowano więc z rajstop, gdy nie było spotkań -marynarkę zastępował kardigan. Latem zaś w roli koszuli występował lekki top. Od rzemyczka do koniczka, można powiedzieć. Dress code wreszcie dał odetchnąć.

- Da jeszcze mocniej. Bo skoro wydajnie pracowaliśmy w T-shircie i dresach, czemu nagle mielibyśmy wbijać się w korporacyjny mundur? - przewiduje Rafał Reif z agencji Accenture. Fakt; w Polsce, w dużych miastach, jak Warszawa, Gdańsk czy Wrocław, do pracy w domu swoich pracowników odesłało nawet osiem na dziesięć przedsiębiorstw. Nie ma możliwości, by wrócili doń w takich ubraniach, w jakich zeń wyszli. 

I słusznie, w końcu strój powinien być dla ludzi. - Przypominają mi się zmagania księżnej Diany z protokołem w latach 80.; to była walka o jej osobistą wolność. Ludziom się wydaje, że elegancja jest czymś wyłącznie przyjemnym i romantycznym, a to przecież ograniczenia - mówi Piotr Szaradowski, historyk i kolekcjoner mody, autor książki „Francja elegancja. Z historii haute couture”.

Elegancja, jak zauważa, związana jest z nostalgią, tęsknotą za czymś, co minęło. Za wyobrażeniem tego, jak „kobieco” powinny wyglądać kobiety, a jak „prawdziwi” mężczyźni. W swojej najbardziej wystawnej i kosztownej formie elegancja przetrwała dla garstki milionerów. I nawet pandemia jej niegroźna. - W haute couture biznes się kręci. Nie latają samoloty? Żaden problem, klientki mają przecież prywatną flotę. Jeśli kupujesz suknię za 30 tysięcy euro, to nie przylecisz przecież po nią „banalną” Lufthansą - ironizuje Szaradowski.

Reszcie pozostaje oglądanie starych filmów, zdjęć czy „Mad Mena” i żałowanie, że „ludzie już tak się nie ubierają”. Zapominamy przy tym, że eleganckie stroje były przywilejem elit, a nie codziennością tłumów. W PRL-u, co prawda, podobał się New Look, zaserwowany w 1947 roku przez Christiana Diora. Jednak, jak pisze Aleksandra Boćkowska w książce „To nie są moje wielbłądy”, „wcięte w talii żakiety i rozkloszowane spódnice eleganckie Polki szyły sobie z prześcieradeł i siatek na muchy”. Taka to była elegancja: biedna i amatorska. 

I taką dla większości w tamtej epoce pozostała. W „Ty i Ja” Teresa Kuczyńska recenzowała publiczność występu sławnego baletu Bejarta w stołecznym Teatrze Rozrywki: „ Absolutna większość pań zadawała szyku w strojach włóczkowych, dzierganych na różne sposoby. (…) To, co nazywano dawniej „modą wieczorową” jest w trakcie zaniku. Nie istnieje już „savoir-vivre” wieczorowego stroju” - pisała w 1970 roku. 

Na zanik elegancji narzekano zatem i pół wieku temu. Mimo to na jej faktyczny upadek dowodów brak. Niczym sama moda - zmienia się i dla każdego znaczy coś innego.
- Elegancja przetrwa, choćby dlatego, że samo słowo przetrwa. Jest nam potrzebne, także w życiu codziennym, bo stanowi punkt odniesienia dla tego co lepsze i szlachetniejsze - pociesza Szaradowski.

Historycznie rzecz ujmując, jak dodaje Dorota Williams, to zresztą nic niezwykłego. Po II wojnie światowej kobiety nie miały nic, ale chociaż sobie wiązały na głowie kokardki, by lepiej się poczuć. Zdobność to w końcu jedna z podstawowych funkcji stroju. Dla Gosi Baczyńskiej ważna jest zaś ogólna aura schludności. -Niewykluczone, że pojawi się wieczorowy dres, który bez wątpienia będzie bardziej elegancki od byle jakiej sukienczyny - prognozuje projektantka.

 -My już je mamy!  To szykowne dresy z kaszmiru; nasza absolutna nowość. Cała elegancja będzie szła w wygodę, mimo to pozostanie elegancją - mówi Iwona Kossmann. 

W „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand pisał, że ubranie to samopoczucie. „Dlatego ważna jest nie moda, lecz elegancja, zaś co jest elegancją, zależy od tylu czynników w człowieku i wokół człowieka, że pożytecznie jest się nad tym od czasu do czasu zastanowić”, notował. Pod tym względem od kilkudziesięciu lat nic się nie zmieniło.