"Feminizm stał się jednym z najmodniejszych akcesoriów sezonu" ironicznie stwierdziła niedawno modelka Terry'ego Richardsona, Charlotte Free. Najwyraźniej jest coś w jej spostrzeżeniu, skoro sam Karl Lagerfeld postanowił użyć go w swojej kolekcji. Kontrowersyjny projektant znany jest z kilku mało politycznych stwierdzeń w tym temacie (Adele swego czasu zarzucił, że jest za gruba, a o Coco Chanel powiedział, że była zbyt ładna na feministkę). Wydaje się więc, że w pokazie wiosna-lato 2015 feminizmu użył jedynie strategicznie jako nośnej oprawy dla nowej kolekcji domu mody. Dokładnie na tej samej zasadzie wykorzystał ostatnio temat komercjalizacji i rynku masowego, choć wydaje się, że w tym roku porusza temat większego kalibru. I trudno podejrzewać go o chęć zabrania głosu w ważnej dyskusji w tym samym, poważnym stylu, w jakim ostatnio zrobiła to Emma Watson. Wprawdzie podczas pokazu mignął gdzieś transparent z akcją #HEforSHE, ale mamy wrażenie, że pokaz był wykorzystaniem idei jak gadżetu i spłyceniem jej w dość kontrowersyjny sposób. Szczególnie w obliczu wielu dramatycznych wydarzeń, które w ostatnich miesiącach dotknęły kobiety na całym świecie.

Same ubrania z wiosenno-letniej kolekcji odwołują się do dekad rewolucji, gdy w wielu krajach zyskałyśmy pełne prawa wyborcze, stałyśmy się aktywne zawodowo i zaczęłyśmy manifestować swoją siłę. Mowa oczywiście o latach 60. i 70., o które oparła się stylistyka kolekcji i o latach 80. - epoce rozkwitu działań aktywistek wielu dziedzin. Tweedowe garnitury, hippisowskie płaszcze, kozaki jak ściągnięte z Jane Fondy to multikolorowa zabawa luksusową modą, w którą Karl gra od kilku sezonów. Trochę zastanawia nas jednak fakt, że od czasu sławnego supermarketu ironiczny język Lagerfelda trochę się wyostrzył i zdominował piękną klasykę. Pozostaje pytanie - co więcej można jeszcze pokazać w show pt. Coco Chanel, którym projektant bawi nas od kilku sezonów?

Komentarz: Marta Kowalska