To jeden z najważniejszych momentów Festiwalu Beethovenowskiego – 29 marca przypada trzecia rocznica śmierci Krzysztofa Pendereckiego. Tego dnia w Filharmonii Narodowej wybrzmią III kwartet smyczkowy „Kartki z nienapisanego dziennika”, IV kwartet smyczkowy i sekstet na klarnet, róg, trio smyczkowe i fortepian – wszystkie to kompozycje profesora. 

Na klarnecie usłyszymy jednego z najzdolniejszych klarnecistów młodego pokolenia, Andrzeja Cieplińskiego. Spotykamy się kilka dni przed koncertem. I od niego zaczynamy rozmowę.

Maja Chitro: Co wyróżnia muzykę Krzysztofa Pendereckiego na tle innych kompozytorów?

Andrzej Ciepliński: Ciekawym momentem w jego twórczości są lata 60. i okres awangardy. Penderecki szukał nowych stylów, nowych dróg dla klasycznych instrumentów, żeby brzmiały jak nigdy dotąd, wchodząc w role dla siebie nieoczywiste. W pewnym momencie jednak odwrócił się od tych poszukiwań, dlatego czasami nazywany był przez krytyków „koniem trojańskim awangardy”. Punktem przełomowym stała się „Pasja wg Św. Łukasza”. Został wówczas wykluczony ze środowiska eksperymentującego, ale jednocześnie otworzył sobie drzwi do wielkiej kariery, docierając do ogromnej ilości ludzi. Zaczęły powstawać dzieła monumentalne. Ten zwrot jest niezwykle istotny, bo Penderecki przez lata dekonstruował muzykę, żeby zacząć budować ją na nowo. Po drugie – odkrył swój język muzyczny w odwrotnej kolejności, niż robią to inni, bo odwracając się od awangardy. Wielkich kompozytorów wyróżnia właśnie ten charakterystyczny „język”. Gdy słuchasz Mozarta – wiesz, że to Mozart. Gdy słuchasz Beethovena, rozpoznajesz, że to Beethoven. Gdy włączysz Pendereckiego, masz świadomość, że słuchasz właśnie jego. 

Co to znaczy? Co jest takiego w wykształconych przez tych kompozytorów językach?

Trudno to wytłumaczyć. Na styl składa się wiele czynników, zabiegów, które kompozytorzy stosują, powtarzają. Na przykład Penderecki powtarzał pewne rytmy bądź skoki interwałowe. Dla mnie jednak najistotniejsze są dysonanse (interwały brzmiące niezgodnie dla ucha, przyp.red.). Ale żeby wyjaśnić dokładnie te sprawy należałoby zapytać teoretyka muzyki. Ja, jako muzyk nie rozbieram utworów na czynniki pierwsze, analizuję je zupełnie inaczej. 

Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z twórczością Krzysztofa Pendereckiego?

Wydaje mi się, że to było „Siedem Bram Jerozolimy” w NOSPR-ze (sala Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, przyp.red.). To monumentalne, siedmioczęściowe dzieło stworzone na zamówienie Jerozolimy z okazji jubileuszu istnienia miasta. Penderecki wykorzystał w nim specjalny instrument – tubafon, który zrobił na mnie wrażenie.

A z samym Pendereckim?

Widywałem go na koncertach, zawsze był dla mnie mityczną postacią, w pewnym sensie nieosiągalną. Ale pierwszym spotkaniem twarzą w twarz było to w Lusławicach (znajduje się tam Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, przyp.red.). Uczestniczyłem w kursach muzycznych z grupą kameralną Scharoun Ensemble złożoną z Filharmoników Berlińskich. Na kurs dostałem się dzięki prof. Pendereckiemu, który sam wybrał mnie spośród laureatów konkursu muzyki współczesnej w Radziejowicach. Powiedział: „weźmy tego klarnecistę na kursy”. Dowiedziałem się o tej historii po latach. Z profesorem nie prowadziliśmy wówczas rozmów. Najważniejsze było przebywanie w miejscu, które stworzył i fakt, że maestro był obok. Dzięki niemu mieliśmy szanse spotkać i uczyć się od najlepszych muzyków na świecie, których przyciągał. Maestro miał wielką „obecność”, gdy wchodził do pomieszczenia, wszystko milkło. Czułem wtedy wyjątkowość sytuacji. Spotykaliśmy się potem zawodowo wielokrotnie, byłem m.in. członkiem Santander Orchestra, którą dyrygował. W 2019 roku nagraliśmy z mistrzem jego „Concerto grosso No.2” na pięć klarnetów z orkiestrą. Utwór po raz pierwszy został wykonany w 2004 roku w Auditorio Nacional de Música w Madrycie, a potem trafił do szuflady, bo maestro uważał, że nie jest wystarczająco dobry. W końcu to profesor Arkadiusz Adamski doprowadził do tego, żeby go z tej szuflady wyciągnąć i nagrać na płycie. Sam fakt, że czerpiący z barokowych tradycji koncert trafił do szuflady wiele mówi o charakterze Pendereckiego – był bardzo wymagający. Miał wielki autorytet, potrafił się przyznać, gdy coś się „przytrafiło”. Był w tym bardzo ludzki.

Jakie znaczenie ma Centrum w Lusławicach?

To miejsce, w którym całkowicie można oddać się muzyce. Kształci się tam młodych muzyków. W ubiegłym roku nagrywałem tam płytę (album „Irrberge” Andrzeja Cieplińskiego i Tymoteusza Biesa został nominowany do Fryderyków w kategorii Album Roku Muzyka Kameralna Duety, przyp.red.). Jest tu też sala koncertowa. Centrum zbudowano z myślą o ludziach. I dla ludzi. Jego głównym założeniem od początku było sprowadzanie najwybitniejszych światowych muzyków, by uczyli pzyszłe pokolenia artystów. Sam uczestniczyłem tam w wielu kursach, grałem koncerty – mogę powiedzieć, że czuję się w Lusławicach jak u siebie. Centrum daje to poczucie.

Co jest najtrudniejsze w graniu kompozycji Pendereckiego?

Nie są to kompozycje łatwe. Żeby je dobrze grać, trzeba je przeanalizować. Trzeba rozumieć język, który proponuje maestro. Tej muzyki nie zagrasz byle jak. Trzeba się nad nią pochylić, poczuć jej smutek. Łatwo więc przegapić jeden z wymiarów tej złożonej całości. 

Uważność jest więc istotna. Bez niej nie zagrasz, ale co z emocjami?

Ważne jest odpowiednie wejście w klimat utworu. Uwielbiam muzykę Pendereckiego. Zdaję sobie sprawę, że nie jest najłatwiejsza, ale daje czas, by zadumać się w dźwiękach, harmonia – trudna – pobudza do refleksji. Lubię utwory, w których zdarza się zawieszenie. Bo muzyka nie zawsze musi pędzić. 

Czego możemy się spodziewać po koncercie, który zagrasz w ramach 27. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena w trzecią rocznicę śmierci Krzysztofa Pendereckiego? Będzie to Sekstet na klarnet, róg, trio smyczkowe i fortepian.
Sekstet jest uważany za jedno z najwybitniejszych dzieł kameralnych profesora, o ile nie najlepsze. Słuchacze mogą się więc nastawić na około 30 minut dobrej podróży.

Podróży dokąd?
Do świata muzycznego Pendereckiego, jego największych dzieł, które zostały zamknięte w małym, kameralnym składzie. 

ZA BŁĘDNYMI GÓRAMI

Ciepliński jest zanurzony w klasyce, choć klarnet daje nieskończone możliwości sprawdzenia się w muzyce klezmerskiej czy jazzowej. Miłość do klasyki to w jego przypadku kwestia korzeni. Babcia była pianistką, dziadek Juliusz Pietrachowicz – słynnym puzonistą, profesorem Akademii Muzycznej w Warszawie. Dziś na tej samej uczelni, Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, wykłada jego wnuk. „To dla mnie czas przełomów” – mówi Andrzej. Jednym z nich jest album „Irrberge” (czyli błędne góry), nagrany razem z Tymoteuszem Biesem, pianistą, znanym także z roli Tymka w filmie Damiana Kocura „Chleb i sól”.

Wydana w październiku płyta została nominowana do tegorocznych Fryderyków, prestiżowych nagród muzycznych.


O DWÓCH TAKICH, CO UKRADLI DEBUSSY’EGO

Tak naprawdę to Andrzej postanowił „ukraść” skrzypcom sonatę Debussy’ego. Francuski kompozytor napisał jeden z najpiękniejszych utworów na skrzypce i fortepian. W wykonaniu Cieplińskiego i Biesa brzmi tak, jakby od początku był tworzony na klarnet. Jest tu melancholia i smutek, nadzieja i piękno, zakochanie i porzucenie. „To było wyzwanie” – mówi Ciepliński. „Skrzypce są wyjątkowo
trudnym technicznie instrumentem. Ale po co równać w dół, skoro można w górę
”.

Płyta powstawała w kilku miejscach: próby odbywały się w Mikołowie, w pracowni Tymka. W Lusławicach, w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, rejestrowali dźwięk. A na Mazurach fotograf i przyjaciel chłopaków, Wojciech Grzędziński, zrobił zdjęcia do albumu. Są wizualną odpowiedzią na muzykę. W efekcie powstało dzieło osobiste dla każdego z nich. Ciepliński twierdzi, że od początku chciał nagrywać z Biesem. „Z nim nie trzeba rozmawiać o muzyce, po prostu się gra. My w ogóle mało rozmawiamy podczas pracy. Nie musimy sobie niczego tłumaczyć”. Więc w chwilach między nagraniami grali w ping-ponga.

Kto częściej wygrywał? Ty czy Tymek?

Poziom był wyrównany.

A który z Was woli rywalizację?

Tymek.

Ty odpuszczasz?

Nie da się zawsze postawić na swoim, czasem muszę się dopasować. Tymek mi powtarza, że fortepian może zagrać kilka dźwięków naraz, a klarnet tylko jeden. Może i jeden, ale za to jaki!

Życie muzyka klasycznego wygląda jak w „Amadeuszu” Formana, „Pianistce” Hanekego czy „Whiplashu” Chezelle’a? To ciągłe mierzenie się z samym sobą?

„Whiplash” jest przesadzony. Nie rusza mnie ta historia. Zdrowa relacja między życiem a sztuką jest ważna. Higiena pracy – regularne ćwiczenia, dobre jedzenie, wysypianie się. W dzisiejszym świecie poziom muzyki klasycznej jest tak wyśrubowany, że można porównać ją do sportu. Rywalizacja odbywa się na różnych poziomach – podczas konkursów, które oglądają miliony, czy koncertów z orkiestrą. Zawsze się tym przejmuję, chcę wypaść jak najlepiej. Jeśli nie jestem w formie, magii nie będzie, bo nie pozwolą mi na to spięte mięśnie, skrócony oddech. Może zabrzmi to mało artystycznie, ale najważniejsze jest dbanie o siebie. Muzyk jest tak dobry jak jego ostatni koncert. Dlatego zawsze szukam swoich „momentów”, połączeń z kosmosem.

Co się wtedy czuje?

Przez moment panujesz nad wszechświatem. Dzieje się to, czego oczekujesz, co chcesz. I masz na to wpływ.

Uzależniające.

Myślę, że właśnie dlatego to robię.

Kiedy poczułeś, że jesteś gotowy do nagrania pierwszej płyty?

Nigdy.

Perfekcjonista?

Płyta to zamknięta całość, którą dzielisz się z innymi. „Irrberge” jest zapisem dyspozycji dnia, najidealniejszym, jaki mógł wtedy powstać. Niektóre fragmenty zagrałbym dziś inaczej. Nie lepiej, po prostu inaczej. Ale ja ciągle analizuję.

Długo analizowałeś, jakie kompozycje pojawią się na „Irrberge”? Słyszymy Debussy’ego, Poulenca, Wajnberga, Pendereckiego…

Zależało mi, by nagrywać rzeczy, które opowiadają moją osobistą historię. Z Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego jestem związany od początku. 

Sonata Poulenca jest za to wyjątkowo aktualna. Są w niej wszystkie emocje, a charakter utworu w zasadzie ciągle się zmienia.

Wajnberg to też osobisty temat. Ukłon w kierunku mojej babci, Polki żydowskiego pochodzenia, która mieszkała przy warszawskiej ulicy Waliców 12, nieopodal Żelaznej 66, gdzie z kolei mieszkał Wajnberg. Dzieliło ich kilka minut drogi, dwa-trzy lata różnicy wieku. W tym samym czasie uczyli się w konserwatorium muzycznym. Czy się znali? Nie mam pojęcia. Może kiedyś uda mi się to sprawdzić.

Został Debussy. Fajnie kradnie się muzykę pisaną na inny instrument?

Świetnie. Cały ja. Wolę sobie utrudniać. Chciałem zrobić coś po swojemu, więc ukradłem Debussy’ego, co było wyzwaniem, ale z efektu jestem zadowolony.

„Irrberge” dociera nawet do odbiorcy nieosłuchanego z muzyką klasyczną. Jest smutkiem i radością, miłością i tęsknotą, jesienią i wiosną. Czyli tym, czego szukasz i co znajdujesz w muzyce popularnej.

Zaskakujące, bo te utwory nie są proste. Ale może wreszcie dzięki temu odczarujemy muzykę klasyczną?

PRZEŁOMY

Wojciech Grzędziński

Dobór repertuaru „Irrberge” jest nie tylko osobisty, ale i symboliczny. Każdy z utworów był pisany w momencie przełomowym dla twórcy. Sonata Debussy’ego to ostatnie ukończone dzieło kompozytora. Z kolei sonata Wajnberga powstała u kresu II wojny światowej, a Poulenca – była jedną z ostatnich, które stworzył przed nagłą śmiercią. Miniatury Pendereckiego to zapis 1956 roku, czasu buntu i odwilży. Dla Andrzeja przełomem było nagranie albumu. A także przebieg akceptacji, bo muzykę musiał ocenić i wybrać. „Bolesny proces” – uśmiecha się.

A co z przełomami życiowymi?

Najważniejszy był moment, gdy zrozumiałem, że rzeczy nie dzieją się same. Wygrałem wtedy duży konkurs i wydawało mi się, że wszystko – sukces zawodowy, ciekawe propozycje – po prostu do mnie przyjdzie. Nie przyszło. Teraz wiem, że trzeba brać sprawy w swoje ręce. Przełomowe było też zrozumienie, że grając, mam dawać rozrywkę publiczności, nie tylko sobie.

Czujesz, że energia, którą darujesz publiczności, wraca?

Największą siłę daje moment, kiedy twoja gra tak zaciekawia słuchacza, stawia go w takim napięciu, że możesz zejść do bardzo cichej dynamiki, gdy prawie cię nie słychać. Obserwujesz, jak widownia boi się oddychać.

Na klarnecie zacząłeś grać...

... gdy miałem siedem lat. Dziadkowie byli muzykami, rodzice nie. Mama zaprowadziła mnie do przedszkola muzycznego, żeby sprawdzić, czy mam talent. Zapytała nauczycielkę, na naukę jakiego instrumentu mnie wysłać, żebym miał z tego przyjemność. A że jej syn grał na klarnecie, taką dostaliśmy rekomendację. W wieku siedmiu lat podpisałem cyrograf na to, co mam robić do końca życia. Ale spoko. Klarnet jest też instrumentem klezmerskim, łączy się z moją historią. Ma świetny repertuar, jest wszechstronny – od jazzu, przez folk, po klasykę.

I nigdy nie miałeś chwil zawahania?

Miałem. A ile razy to rzucałem! Ciężko tłumaczy się dziecku, że codzienne, regularne ćwiczenia przyniosą za kilka lat owoce. Mimo wszystko mi się chciało. Nikt mnie nie zmuszał.

Pamiętasz swoje pierwsze świadome zetknięcie z muzyką?

Muzyka klasyczna – straszna nuda. Koncerty – kiedy to się skończy? Jestem fanem Queen. Jak ja bym chciał grać tak całym sobą, jak robił to Mercury. Porywał stadiony.

Też chciałbyś je porywać?

Nie mam takich zapędów, żeby porywać całe stadiony. To nie jest moje największe marzenie.

A jakie jest?

Kilka lat temu zrobiłem listę rzeczy, które chciałbym osiągnąć. Sporo odhaczyłem. Nowych marzeń mam kilka. Ale głównym z nich jest zrobić coś samemu – od początku do końca.

Nie masz czasami ochoty płynąć pod prąd?

Zawsze

Nawet jeśli muzyka klasyczna ma sztywne ramy?

A ukradziona przeze mnie sonata Debussy’ego? Czym jest, jeśli nie płynięciem pod prąd? Nie mógłbym nagrać płyty z utworami, które zostały już przez wszystkich nagrane. Rady profesorów biorę do siebie, ale często jest tak, że dopiero po kilku latach przyznaję im rację, bo muszę to wszystko przerobić po swojemu.

Szkoła Cię nie utemperowała?

Utemperowała. Popisywałem się, bywałem arogancki. Ale to nie wynikało ze złego charakteru. Zostałem wychowany tak, by być uprzejmym dla ludzi. Jednak lubiłem brylować, aż w liceum usłyszałem, że jestem narcyzem. Wtedy stałem się do bólu poprawny. Teraz buduję siebie od podstaw. Mierzę z sobą.

ZMYSŁOWE ZNACZENIA

W muzyce klasycznej szukam Queen”. Co to znaczy? Że lubi grać do granic, mocno, całym sobą, aż twarz czerwienieje? W muzycznej furii nadaje właściwe znaczenie utworom. „Nie ma nic gorszego niż muzyka bez ukrytego znaczenia” – mawiał Fryderyk Chopin. Andrzej wtóruje: „Jako muzycy jesteśmy przekaźnikiem. Staram się, by każda nuta wypływająca ze mnie niosła treść”. Bo piękno jest sposobem na radzenie sobie z przemijaniem. W poszukiwaniu piękna Cieplińskiemu pomagają zmysły, najbardziej słuch, choć równie ważny jest smak. Dzień zaczyna od kawy. Potem długi prysznic i do roboty. Maile, telefony. To wszystko, zanim zacznie codzienne ćwiczenia na klarnecie. Trwają trzy-cztery godziny. W domu spędza tyle czasu, ile tylko może. Po powrocie z czteroletnich studiów w Szwajcarii bardziej docenił Warszawę. „Celebruję tu życie” – uśmiecha się. I dodaje, że gdyby nie grał, byłby szefem kuchni. Świetnie radzi sobie z azjatycką, włoską, polską. Ma też danie popisowe – polędwiczki wieprzowe w sosie autorskim.

Jesteś wrażliwcem?

Tak. Dzięki temu dostrzegam małe rzeczy, które mnie cieszą. Lubię obserwować, ale bliżej mi do słuchania. Badania mówią, że my, muzycy, możemy odsłuchiwać dźwięki na sprzęcie gorszej jakości, bo nasz mózg potrafi te braki nadrobić. Słuch nas też prowadzi, np. na przejściu dla pieszych. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Masz ciarki na koncertach?

Miewam. Musi trafić się „ten” moment. To cena, którą płacę za zawodowstwo.

Co innego poza muzyką tak na Ciebie działa?

Pracuję nad tym, żeby zacząć dostrzegać inne dziedziny sztuki. Najczęściej jednak wzruszają mnie sytuacje międzyludzkie, przejawy bezinteresownej dobroci. Zwierzęta. Może kino artystyczne?

Czyli melancholia?

Odkąd pamiętam. Choć lubię rozśmieszać. Lubię też kontrowersje, czasami się z kimś pokłócę tylko po to, żeby coś się działo.

A może po prostu chodzi o to, że jako solista jesteś przyzwyczajony, że cała uwaga ma skupiać się na Tobie?

Kto tego nie lubi? Mam wysokie oczekiwania względem siebie. I innych też. Jeśli dużo w coś wkładam, od innych oczekuję tego samego. Gdy przygwiazdorzę, staram się robić wszystko, żeby inne osoby mogły odwdzięczyć się mi tym samym, jeśli mają ochotę.

Kiedy zdarza Ci się gwiazdorzyć?

Gdy jestem niepewny. Ale ten zawód uczy pokory. Zaczynasz grać na klarnecie i kręci ci się w głowie, czujesz drżenie powietrza pod palcami, drgania na wardze. Po 20 latach nie czujesz już na niej nic, bo jest znieczulona, palce przyzwyczajone, w głowie dawno się nie kręci. Instrument staje się przedłużeniem myśli, jakbym go wchłaniał. Zatracenie się wiele razy bolało – krew lała się po stroikach, gdy przyciąłem język. Ale lubię to.

GŁOŚNO, AŻ CICHO

Gdy pytam, jakim utworem mógłby kogoś w swojej muzyce rozkochać, długo się zastanawia. Kilka razy zmienia zdanie. W końcu mówi, że Poulenkiem. Albo drugą częścią koncertu klarnetowego Mozarta. „Ale tylko w życiu jestem taki melancholijny. Gdy gram, musi być uderzenie”.

W muzyce poważnej i poza nią bywasz niepoważny?

Jestem śmieszkiem. Mówię czasem niepoważne rzeczy, choć zdaję sobie sprawę z tego, że mógłbym mieć w sobie więcej luzu. Ale żyję w dyscyplinie od siódmego roku życia. W moim zawodzie cały czas trzeba coś udowadniać.
Równowaga to klucz. Istnieje przecież życie poza muzyką. Nie można uzależniać szczęścia wyłącznie od grania. Bo może się okazać, że grać przestajesz.

Mozart mówił, że muzyka nie jest w nutach, ale w ciszy między dźwiękami. A Twoja cisza?

Muzyka jest między dźwiękami, bo wtedy buduje się napięcie. Po tym poznajesz mistrza – jeśli ktoś potrafi dysponować ciszą. Rozdziela emocje. Ciszy wciąż się uczę. Nie potrafię się zrelaksować, wyjechać na wakacje. Cały czas myślę o muzyce. Najczęściej cisza pojawia się w domu. I w tych momentach, gdy sala przestaje oddychać.