Fot.Tomasz Tyndyk

Spotkałeś się na planie z Agnieszką Mandat, swoją dziekan ze szkoły i filmową Duszejko.

To jest zabawne i dziwne w tym zawodzie: nagle wobec kamery, widza, stajemy się równi. Z Agnieszką Mandat mieliśmy w szkole tzw. sceny klasyczne. Była dla mnie wtedy dobrym duchem.

Na planie chciała nadal Cię uczyć?

Nie, ale w jednej scenie tłumaczę Duszejko, że jeżeli coś jest taki tak, to w gruncie rzeczy jest odwrotnie. Agnieszka powiedziała wtedy: „No patrz, do czego to doszło. Teraz to ty mnie uczysz!" (śmiech). Wcześniej miałem podobną przygodę z Janem Peszkiem, który robił z nami dyplom. Spotkaliśmy się na planie „Hiszpanki". Kiedy przyszli dziennikarze, powiedział do mnie: „Jeżeli zapytają, jak mi się z tobą pracuje, to chyba ich zastrzelę". Zawsze starałem się patrzeć na profesorów nie jak na autorytety, ale jak na ludzi. Pamiętając życie zawodowe mojego ojca (reżysera teatralnego — red.), miałem świadomość, że wobec aktorstwa każdy jest tak samo bezbronny, tak samo chce dobrze zagrać, tak samo pragnie być lubiany.

Powiedziałeś kiedyś, że Polacy pracują inaczej niż Niemcy, a Niemcy inaczej niż Amerykanie. Czy działa stereotyp, że Polacy z fantazją idą na żywioł, Niemcy są perfekcjonistami, a Amerykanie przede wszystkim pilnują budżetu?

Jest duża różnica w podejściu. W Polsce wielu reżyserów stawia na poszukiwania „tu i teraz" — mniej więcej wiemy, o czym jest scena, do czego ma doprowadzić, i teraz zobaczmy, co się wydarzy. I kolejną scenę być może nakręcimy nie według scenariusza, ale adekwatnie do tego, co nam wyszło. A np. przy amerykańskiej produkcji „Morris from America" wszystko było wcześniej dopięte tak, że na planie realizowało się określone sceny, dialogi, ujęcia. Dzięki temu kończyliśmy zazwyczaj kwadrans przed czasem.

W Polsce to chyba nie do pomyślenia?

W każdym razie bardzo rzadkie (śmiech). Z kolei mam wrażenie, że w Niemczech faktycznie wszystko musi być perfekcyjnie zaplanowane i sprawy okołofilmowe, techniczne, stają się czasem ważniejsze od samego filmu.

Jaki styl pracy bardziej Ci odpowiada?

Patrzę i obserwuję. Myślę, że za szybko byłoby teraz wyciągać wnioski, co jest dla mnie najlepsze.

Powiesz, kiedy będziesz miał 70 lat?

Może wtedy otworzę się w tej kwestii (śmiech). Na razie chłonę.

W jaki sposób budujesz postać? Utożsamiasz się z nią jak Dustin Hoffman w „Maratończyku" albo Robert De Niro w „Taksówkarzu", czy po prostu grasz?

Każdy z nich szukał jakiejś metody, żeby się pobudzać. Jeżdżąc w nocy taksówką po Nowym Jorku, De Niro mógł zrozumieć, co to za świat, jaki ma klimat, uchwycić ducha czasu. Ale irokeza miał sztucznego, bo grał równolegle w drugim filmie. Gdyby faktycznie nie wychodził z roli, zgoliłby włosy i nie brałby udziału w niczym innym. Każdy aktor potrzebuje i poszukuje bodźców, ale to powoduje czasem, że koncentruje się na tym, by przytyć albo schudnąć do roli, a zapomina o człowieku, którego ma zagrać. Środek ciężkości przesuwa się nie w tę stronę, co trzeba. Nie ma uniwersalnej metody. Ja staram się dać postaci pierwszeństwo, pozbyć się ego w pracy.