Mój telefon z zaproszeniem do rozmowy odebrała w Paryżu. To miasto, które zawsze będzie się z nią kojarzyć. Bo Gosia Baczyńska jest jedyną polską projektantką, która prezentowała swoje kolekcje w głównym kalendarzu Paris Fashion Week. Tym razem była tam prywatnie, choć właśnie odbywały się pokazy haute couture SS 2024. Wszyscy mówili tylko o show Johna Galliano dla marki Maison Margiela.

To historyczny powrót do spektakli na wybiegu. 

Gosia Baczyńska: Przez ostatnie lata moda nie wyglądała już tak, jak ją rozumiem – przestała być miejscem, gdzie dzieje się magia. Stała się szybka, nastawiona na zysk. I kiedy traciłam już nadzieję, pokaz Galliano przywrócił mi wiarę, że nie wszystko stracone. Znów byliśmy świadkami prawdziwego teatru. A za sukcesem show stoi mój kumpel Pat Boguslawski. Jestem z niego bardzo dumna, bo poniekąd zaczynał karierę u mnie jako model. Do dziś na pulpicie komputera mam zdjęcie ze swojej kampanii autorstwa Zuzy Krajewskiej i Bartka Wieczorka, którą zrobili dla mnie z 16-letnią wówczas Zuzą Bijoch i Patem. On pojawił się też w jednym z moich wielkich modowych spektakli, którym był pokaz w Teatrze Wielkim. Pamiętam Pata, takiego młodziutkiego, który chodził z biografią Polańskiego pod pachą, bo pasjonował go wtedy film. Nie ma przypadku w tym, że dziś jest reżyserem ruchu, którego podziwia cały świat. Tydzień przed tym paryskim show był u mnie w atelier. Mieliśmy się nawet spotkać w Paryżu, ale było tak jak zawsze przed pokazem – siedzieli z Johnem po nocach.

Co ten pokaz zmieni w modzie?

Po zachłyśnięciu się technologiami widać, że nadal jest miejsce dla wielkich kreatorów mody. Ostatnio oglądałam serial o Cristóbalu Balenciadze. Krawiectwo, wybitna wirtuozeria 
w tym zawodzie – to coś, co jest mi bardzo bliskie. Niedawno widziałam też serial dokumentalny „Królestwo snów” o tym, jak w latach 90. powstawały korporacje modowe, które wyciskały ostatnie soki z wielkich talentów takich jak Alexander McQueen, Tom Ford, John Galliano. To był początek tej żarłocznej, modowej machiny. Robiąc pokazy w Paryżu, zderzyłam się z nią. Po tych doświadczeniach to miasto kojarzyło mi się dość traumatycznie.

Dlaczego?

Po czterech pokazach i latach szukania inwestora nie udało mi się zaistnieć w takim wymiarze, by kontynuować tę drogę, choć byłam już blisko. Do tego trzeba mieć pieniądze, zespół, agenta – to potężna machina. Teraz dopiero nabieram dystansu. Myślę, że moje kolekcje nie były wystarczająco dojrzałe. Widzę, gdzie robiłam błędy. Projekty były zbyt wizerunkowe, zabrakło mi wiedzy i doświadczenia sprzedażowego. Nie miałam odpowiednich doradców. Moja paryska agencja nie zajęła się mną tak, jak powinna. Ale dziś dziękuję Bogu, że mi się nie udało podbić całego świata i w końcu ostatnim wyjazdem odczarowałam ten swój Paryż. Spotkałam się tam z Sebastianem Owsianką, który jest prawą ręką u Ricka Owensa, a u mnie wiele lat temu miał praktykę. Z niego też jestem bardzo dumna. Czuję, że może właśnie taka miała być moja droga – zostawiłam w Paryżu cząstkę siebie przez te talenty, które teraz rozkwitają. 

fot. Mateusz Tyszkiewicz


Nie jesteś zbyt wymagająca? Od lat ubierasz polskie gwiazdy, księżna Kate włożyła Twoją kreację podczas wizyty w Polsce, Muzeum Narodowe w Krakowie czy Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi kupują Twoje kolekcje, które stają się eksponatami. To sukces! 


Cieszy mnie, że tak mówisz, bo w zasadzie nie wiem, czym jest sukces. Były momenty, że był wielki, widoczny. Był też czas, kiedy było cicho. Ale zawsze byłam konsekwentna i chyba to jest kluczowe. Najważniejsza jest prawda w tym, co robię. Czuję, że zapracowałam na to, co mam, bo odważyłam się realizować to, w co wierzę. Nie zawsze wiem, czego chcę. Ale zawsze wiem, czego nie chcę. 

Co jest najtrudniejsze w byciu projektantką? 

Zarządzanie. A niestety tym się najczęściej zajmuję. Projektowanie jest trochę pomiędzy. Co by było, gdybym mogła tylko na tym się skupić? Nie wiem. Kiedyś wszystko mi się paliło w rękach. Dziś nie mam już takiego głodu w sobie. Czy to wynika z dojrzałości, czy z wypalenia? Wciąż zadaję sobie to pytanie. Mam potrzebę robienia nowych rzeczy, powrotu do wcześniejszych pasji – ceramiki, architektury wnętrz. Właśnie realizuję dwa duże projekty. O modzie oczywiście nie zapominam. Jesienią nowa kolekcja. Więc w zasadzie mam trzy duże projekty.

Szkicujesz?

Nigdy tego nie robiłam. Czasami tylko zrobię jakiś gryzmoł, żeby zapamiętać myśl. Najefektywniej pracuję, gdy przypinam od razu na manekinie, coś utnę, coś dodam. Najlepsze pomysły i rozwiązania przychodzą, kiedy sama kroję i szyję.

fot. Mateusz Tyszkiewicz


Od zawsze wiedziałaś, że będziesz projektować?

Tworzyłam od dziecka. Już w podstawówce robiłam sobie rzeczy na szydełku i na drutach. Mam wrażenie, że konkurowałam z panią od matematyki. Schlebiało mi to, bo uważałam ją za ikonę stylu. Nosiłam też to, co wyszukałam na strychu, wtedy nie było lumpeksów. Wiesz, jakie to było odważne, żeby w małym powiatowym mieście włożyć żakiet sprzed 30 lat? Ale ja uwielbiałam tak się kreować. Mojej siostrze uszyłam na studniówkę sukienkę, absolutnie nowatorską jak na tamte czasy. Proste ramiona, wąski rękaw, gładka pod szyją, czarna, dzianinowa, obcisła, z trenem. Uczesałam Beatę na gładko, włosy „na wodę”. To była sensacja w mieście (śmiech). 

Kiedy zdecydowałaś, że zajmiesz się sztuką?

Potencjał widziała we mnie pani od plastyki w podstawówce. Dzięki niej poszłam do liceum plastycznego we Wrocławiu. W latach 80. to była wielka rzecz. Piętnastolatka jedzie sama do wielkiego miasta, mieszka w internacie. Już w podstawówce czytałam książki i pisma o sztuce. Do dziś mam przed oczami zdjęcia ze spektaklu „Umarła klasa” Kantora w magazynie „Sztuka”. Czułam, że gdzieś jest świat, którego nie znam, a który mnie fascynuje. Tak bardzo chciałam go poznać, że praktycznie od razu, jako ta piętnastolatka, która dopiero co przyjechała do Wrocławia, wskoczyłam w studenckie, szalone życie towarzyskie.

Słyniesz z najlepszych domówek w Warszawie. 

Uwielbiam spotkania, zabawę, śpiew. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy w 2001 roku, miałam pracownię w wynajmowanym mieszkaniu na Tamce. Tam rzeczywiście tętniło życie towarzyskie. Imprezowaliśmy do świtu. Wtedy tworzyło się całe pokolenie wokół fashion: styliści, projektanci, fotografowie. Rodził się biznes wokół mody. 

W 2004 roku ELLE wyróżniło Cię nagrodą dla najlepszej projektantki. W 2014 też dostałaś ten tytuł od naszej redakcji.

Magazyn ELLE odgrywał i odgrywa ważną rolę w Polsce. W kulturze, sztuce, budowaniu świadomości. Nie tylko modowej, lecz także obywatelskiej, społecznej. A jaki miał wpływ na kształtowanie się kobiet, biznesu, kolejnych pokoleń? Wielki!

Kogo z młodego pokolenia projektantów podglądasz? 

W moich czasach w modzie pojawiali się głównie projektanci, teraz rynek rozwija się w kierunku brandów. Rozsądne, bo jak dobrze rozwiniesz markę, to możesz ją sprzedać, a z nazwiskiem, jak wiadomo, trudniej. Ciekawe projekty robi Vicher. Dobra moda na co dzień – Bizuu. Bardzo podoba mi się to, co tworzą chłopaki z Rad Duet, to są prawdziwi artyści. Doceniam sukces Magdy Butrym. 

Sama jesteś perfekcjonistką. Podglądałam Cię podczas pokazu jubileuszowego we Wrocławiu. Wypuszczałaś na wybieg każdą modelkę.

Moja mama była taka samodzielna, przebojowa i chyba po niej to mam – tę niezależność i siłę. W tym naszym małym powiatowym mieście była prekursorką. Jeden z pierwszych rozwodów, sama prowadziła auto, wcześniej motocykl. Wszystko sama, własną pracą. My we trzy – mama, siostra i ja – jesteśmy bardzo blisko. Beata od lat mi pomaga w ważnych momentach, wtedy jest moją prawą ręką. Sporo osób myśli, że działamy w duecie, a tak naprawdę Beata specjalizuje się w zupełnie innych dziedzinach. Tylko jej syn Janek to jedyny chłopak w tym towarzystwie. Mówi na mnie „sroga Goga”. Bo tylko ja mu dyscyplinę w życie wprowadzam (śmiech).

Słyszałam o Twojej dyscyplinie... Podobno od lat nie wyrzucasz żadnego skrawka materiału, koronki. 

Po pandemii wydawało się, że moda nie wróci do nadmiaru. Ale to się nie stało, niestety. A ja od lat uważam, że moda cyrkularna to podstawa. Po prostu to, co robię, jest porządne. Nie kupujesz wciąż kolejnych rzeczy, które się rozwalają, ale masz je na lata. To jest ważne. Oczywiście nie jestem idealna, bo jak lecą do mnie tkaniny samolotem, to też myślę o śladzie węglowym. Ale prawdą jest, że przetrzymuję resztki tkanin, bo zawsze mogą się przydać. I właśnie wczoraj zrobiłyśmy bluzkę z wykorzystaniem fragmentów koronki sprzed 10 lat.

Ten numer ELLE poświęcamy młodym talentom. Co byś im poradziła na początku drogi zawodowej?


Widziałam wiele osób z dużym talentem, które nie odniosły sukcesu. Myślę, że żeby zaistnieć na dłużej, jest potrzebna odwaga i ciężka praca. I przyda się szczęście. Choć kiedy mój przyjaciel mówi: „Ty to masz szczęście”, to się wkurzam. Bo to brzmi tak, jakbym wszystko zawdzięczała wyłącznie szczęściu. A wiem, że zabrakło mi go w kilku ważnych momentach.